Byłam wychowawczynią na koloniach. SMS od matki to dowód, że to pokolenie wyginie
„Czy dziecko naprawdę nie przeżyje bez przypomnienia o paście do zębów i kremie z filtrem? Jako wychowawczyni na koloniach odebrałam kilkanaście takich wiadomości – kontrola rodziców osiągnęła poziom absurdu. Jeśli nie odpuścimy, to nasze dzieci nigdy nie nauczą się żyć”.

Trwa sezon wakacyjny, a skrzynka redakcyjna pełna jest pytań o najlepsze miejsce na rodzinny urlop. Wśród nich moją uwagę zwrócił jeden mail. Napisała do nas wychowawczyni kolonijna, która przedstawiła, jak z jej perspektywy wygląda dziś opieka nad dziećmi... i ich rodzicami. Jej historia może być dla nas ważnym sygnałem – czerwoną lampką awaryjną. Zgadzasz się z opinią wychowawczyni?
Wychowawczyni kolonijna ma dość
„Czy mogłaby pani sprawdzić, czy Staś na pewno zjadł śniadanie? On czasem nie mówi, jak jest głodny. I czy na pewno ma krem z filtrem? Położyłam go w drugiej kieszeni plecaka. Aha, i gdyby coś się działo z jego humorem – proszę zadzwonić. On bywa wrażliwy”.
To tylko jeden z kilkunastu SMS-ów, które dostałam w pierwszej dobie jako wychowawczyni kolonijna. I choć mam kilkuletnie doświadczenia – byłam w szoku.
To pokolenie rodziców naprawdę nie umie odpuścić. I nie, to nie jest wyrzut – to jest stwierdzenie faktu.
Kontrola level expert
Na tej kolonii widziałam wszystko: dzieci, które potrafiły same sobie nalać zupę, spakować plecak i pójść spać bez przypominania. Ale też takie, które płakały, bo nikt nie pomógł im znaleźć piżamy, choć miały 10 lat. A potem przychodził SMS: „Czy może pani dopilnować, żeby Ania umyła zęby? Ma pastę w saszetce z kotkiem, żeby nie pomyliła z tą od siostry”.
Rozumiem troskę. Naprawdę. Ale granica między opieką a kontrolą już dawno została zatarta. A dziecko, które nie ma szansy czegoś zapomnieć, zgubić albo zepsuć, nie ma też szansy się czegokolwiek nauczyć.
Zmieniliśmy dzieci w... projekt
Zauważyliście? Nasze dzieci stały się projektem. Im mniej błędów, tym lepszy efekt końcowy. Mierzymy siebie przez ich sukcesy. I panicznie boimy się porażek – ich i naszych. Tymczasem to właśnie z porażki wraca się silniejszym. O ile ktoś pozwoli nam się przewrócić.
Z tej kolonii wróciło kilkoro dzieci silniejszych. Bo nie było mamy, która przywiozłaby zapasową bluzę. Nie było taty, który by zadzwonił, gdy pojawiła się tęsknota. Była noc z latarką pod kołdrą, w której trzeba było poradzić sobie samemu.
A wiecie co? Udało się.
Od redakcji: matko, odetnij pępowinę. Sobie
Ten artykuł nie jest o „złych rodzicach”. Nie zamieszczamy listu wychowawczyni, by kogoś obwiniać. To tekst o tym, że przestaliśmy ufać dzieciom. Przestaliśmy ufać sobie. A dzieci to czują, co sprawia, że wyrastają w świecie, w którym nie potrafią podjąć decyzji bez zapytania dorosłego.
Czytając ten list, rozmawiając z mamami, prowadząc podcasty z psychologami, zaczynam zauważać, że coraz częściej zachowujemy się, jakby dziecko było jajkiem Fabergé. Bez względu na wiek naszego potomka. Delikatne, kruche, bezcenne. A ono jest bardziej jak kaktus. Da radę. Naprawdę. Musimy tylko przestać je podlewać co 10 minut.
Jeśli chcemy wychować dzieci, które nie boją się świata, przestańmy go filtrować za nich. Nie pytajmy co godzinę, czy na pewno nie jest im zimno. Pozwólmy im się zgubić. Zgłodnieć. Tęsknić. I wrócić jako Ci dumni, samodzielni, silniejsi.
Bo jeśli będziemy nadal dopytywać o każdy krok, sprawdzać pastę do zębów i kontrolować sen, to jedno jest pewne: to pokolenie naprawdę wyginie.