Dzięki tej „ryzykownej” zabawie wychowasz pewne siebie dziecko. Matka: „Nie poznaję syna”
Przez lata byłam przekonana, że dobra matka to ta, która chroni swoje dziecko przed wszystkim. I tak też robiłam – na każdym kroku. Dopiero jedno zdanie znajomej psycholożki sprawiło, że musiałam przyznać sama przed sobą, że mój strach stał się dla syna klatką. A „ryzykowna” zabawa, przed którą tak go broniłam, okazała się kluczem do jego pewności siebie.

Byłam matką helikopterem – i byłam z tego dumna
Mój syn ma sześć lat i dopiero teraz widzę, jak bardzo trzymałam go pod kloszem. Na placu zabaw stałam tuż za nim, trzymałam rękę na drabince, zanim jeszcze zdążył postawić stopę. Nie pozwalałam mu zbiegać z górki, bo „może się przewrócić”. Nie pozwalałam samodzielnie nalewać mleka do płatków – „bo zaleje stół”. Gdy chciał kroić banana do sałatki, od razu go wyręczałam – „bo się zatnie”.
Wtedy wydawało mi się, że robię dobrze. Że tak właśnie wygląda troska. Aż pewnego dnia powiedziałam o tym wszystkim znajomej psycholożce. Spojrzała na mnie spokojnie i wypowiedziała jedno zdanie, które zostało mi w głowie do dziś:
„Pewne siebie dzieci to te, którym rodzice pozwalają podejmować ryzyko” – powiedziała.
To zdanie zabolało. Bo zrozumiałam, że ja mojego syna nie wspierałam – ja go ograniczałam.
Pierwszy krok ku samodzielności – dosłownie
Postanowiłam spróbować. Zaczęłam od placu zabaw, który dotąd był dla mnie polem minowym. Tym razem stanęłam kilka kroków dalej. Pozwoliłam mu wspiąć się na wyższą drabinkę – samemu. Bez moich rąk tuż obok pleców. Patrzyłam, jak ostrożnie stawia nogi, jak skupia się bardziej niż kiedykolwiek.
I kiedy zjechał ze zjeżdżalni, obrócił się do mnie z miną, której nie zapomnę. Mieszanina dumy, odwagi i czegoś jeszcze – czegoś, czego wcześniej u niego nie widziałam.
To był pierwszy sygnał, że idziemy w dobrą stronę.
Zmiany zaczęły się w codzienności
Dziś w naszej codzienności „ryzykownych” sytuacji jest więcej. Zjeżdżanie z wysokich zjeżdżalni, wspinanie po drabinkach, mieszanie owsianki pod moją lekką kontrolą, nalewanie wody z dzbanka, pomoc przy krojeniu owoców czy warzyw do sałatki, ścielenie łóżka. Nic wielkiego, a jednak dla dziecka – cały świat.
I najważniejsze: mój syn przestał się bać próbować. A ja przestałam bać się, że każda próba to katastrofa.
„Nie poznaję syna” – i to najpiękniejszy komplement, jaki mogę sobie dać
Dziś widzę chłopca, który podejmuje decyzje, szuka rozwiązań, chce działać sam. Zanim zapyta „mamo, zrobisz?”, próbuje. Jest odważniejszy, bardziej pewny siebie i – paradoksalnie – dużo ostrożniejszy, bo wie, że jego ruchy mają znaczenie.
Kiedyś trzymałam go za rękę na każdym kroku. Dziś trzymam się z tyłu i patrzę, jak rośnie. I mam wrażenie, że pierwszy raz naprawdę mu na to pozwalam.
Pozwolenie dziecku na „ryzykowną” zabawę było najtrudniejszą lekcją mojego macierzyństwa. Ale też najważniejszą. Bo jeśli chcę wychować pewnego siebie człowieka, muszę dać mu przestrzeń, by mógł nim zostać.
Zobacz także: Nikt nie przyszedł na urodziny mojej córki. Tak rodzice uczą dzieci okrucieństwa