Reklama

Dlaczego przestałam mówić „ile razy ci mówiłam”

Jestem mamą, która – jak wiele z nas – nieraz złapała się na tym, że wygłasza dziecku kazania. Mój syn doskonale wie, że po powrocie ze szkoły kurtka powinna trafić na wieszak. Tyle że praktyka wygląda zupełnie inaczej: kurtka ląduje na kanapie, czasem na krześle, a czasem w zupełnie losowym miejscu. Wtedy pojawia się we mnie to zdanie, którego sama nie cierpię: „Ile razy mam ci powtarzać…?”. Mój ton staje się ostrzejszy, a atmosfera w domu gęstnieje.

Reklama

Któregoś dnia dotarło do mnie, że powtarzanie w kółko tych samych słów niczego nie zmienia. Czułam się zmęczona i sfrustrowana. I wtedy przypomniałam sobie o metodzie, którą opisały Adele Faber i Elaine Mazlish w książce „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały”. Tam znalazłam prostą odpowiedź, która uratowała mnie od codziennych nerwów.

Jedno słowo, które zmienia wszystko

To, co mnie ujęło w tej metodzie, to jej prostota. Zamiast prowadzić wykład, wystarczy jedno słowo. Dla przykładu: wracamy do domu, kurtka ląduje na kanapie. Podchodzę do syna, klepię go delikatnie po ramieniu i mówię: „Franek, kurtka”. Zero dodatkowych zdań, zero oceny. Pokazuję gestem, o co chodzi, i odchodzę. Co się dzieje? Syn wstaje, podnosi kurtkę i odwiesza ją na miejsce. Bez mojej irytacji, bez krzyków i bez tego nieszczęsnego „ile razy mam ci powtarzać”.

Zauważyłam, że działa to też w innych sytuacjach. Zmywanie naczyń? Wystarczy „Franek, zmywanie”. Ścielenie łóżka? „Milena, łóżko”. Jedno słowo wystarcza, żeby dziecko zrozumiało, co ma zrobić, bo ono doskonale zna zasady – tylko potrzebuje przypomnienia, a nie wykładu.

Nie jest to magiczna formuła, raczej nawyk, do którego trzeba się przyzwyczaić. Sama łapię się na tym, że mam ochotę coś dodać, wytłumaczyć, ocenić. Ale im częściej używam tej metody, tym bardziej widzę, że moje dzieci reagują szybciej i z większym spokojem. A ja mam poczucie, że odzyskuję energię, którą wcześniej traciłam na powtarzanie w nieskończoność tych samych zdań.

Mniej słów, więcej skuteczności

Kiedy zaczęłam stosować tę metodę (zwykle odbywa się to kilkanaście razy dziennie), poczułam ogromną ulgę. Nie muszę już krzyczeć, powtarzać w kółko tych samych formułek ani tracić cierpliwości. Moje komunikaty stały się krótsze i prostsze, a dzięki temu dzieci odbierają je wyraźniej i szybciej reagują.

Oczywiście zdarza się, że trzeba powtórzyć to słowo raz czy dwa. Ale różnica jest ogromna – nie wchodzimy w emocjonalną przepychankę, nie zaczynamy od „ty nigdy”, „ty zawsze”, „ile razy mam ci mówić”. Zamiast tego mamy krótkie, rzeczowe hasło.

Ta metoda nie sprawia, że dzieci nagle staną się idealnie posłuszne. One nadal się rozpraszają, czasem mają gorszy dzień. Ale ja mam w rękach narzędzie, które pozwala mi nie tracić głosu i nie wchodzić w niepotrzebne konflikty. Zamiast długich monologów – jedno słowo, które przypomina o zasadzie.


Podsumowanie:
Dla mnie to prawdziwa zmiana w codziennym życiu. Nauczyłam się, że nie muszę mówić dużo, żeby być skuteczną. Dzieci naprawdę wiedzą, co mają zrobić, tylko potrzebują krótkiego sygnału, a nie wykładu. I chociaż to wymaga ode mnie samodyscypliny, bo mam naturalną potrzebę tłumaczenia, to efekty są tak dobre, że nie zamierzam wracać do starych nawyków. Jedno słowo – a tyle spokoju w domu.

Reklama

Zobacz też: Te dzieci są zaradne i odporne na stres. Ich rodzice robią 7 rzeczy od maleńkości

Reklama
Reklama
Reklama