Reklama

Słowo, które rani mocniej, niż myślisz

Mam wrażenie, że w wielu polskich domach toczy się niewidzialna wojna między pokoleniami. My – rodzice współcześni, uważni na rozwój emocjonalny dzieci, na ich potrzeby i sygnały – i oni, nasi rodzice, czyli dziadkowie. Kochający, obecni, często pomocni. Ale czasem nieświadomi, że powtarzają słowa, które my już dawno wykreśliliśmy ze słownika wychowawczego.

Reklama

Jednym z takich słów jest „kłamczuch”.

A wersja „kłamczuszek” niby łagodzi wydźwięk, ale nadal niesie ten sam komunikat: „Nie jesteś wart zaufania”. Nazywanie dziecka kłamcą, nawet w żartach, to etykietowanie. A etykieta działa jak naklejka, której nie da się łatwo odkleić. Dla malucha to sygnał, że skoro już został nazwany kłamczuchem, to... może po prostu nim być.

I nie, nie chodzi o to, żeby udawać, że dziecko nie kłamie. Ale chodzi o to, jak reagujemy, gdy to się zdarza.

Kłamstwo to sygnał, nie zbrodnia

Zanim sięgniemy po ocenę, warto zadać sobie pytanie: dlaczego dziecko nie powiedziało prawdy? Dzieci nie kłamią po to, żeby nam zaszkodzić. Kłamią, bo się boją, bo chcą uniknąć kary, bo nie chcą zawieść, bo testują granice, bo... są dziećmi. I to jest całkowicie normalne. Ich mózg dopiero uczy się, jak działa świat emocji, relacji i konsekwencji.

Pamiętam, jak mój syn kiedyś zrzucił sok na dywan, a potem przysięgał, że to siostra. I nie, nie wpadłam wtedy w furię. Wzięłam głęboki oddech, przeszło mi przez głowę: „No pięknie, zaczyna się kłamanie”, ale powstrzymałam się przed oceną. Zamiast tego zapytałam: „Czy boisz się, że będę zła, jeśli powiesz prawdę?”. I wtedy wszystko się zmieniło. Zamiast muru z kłamstw – mieliśmy rozmowę.

Dziecko, które czuje się bezpieczne, nie potrzebuje kłamać. Jeśli wie, że może przyjść do nas z problemem i nie zostanie nazwane „kłamczuszkiem”, będzie mówić prawdę. Nawet tę trudną. Ale to wymaga naszej konsekwencji i uwagi.

Dziadkowie, proszę: nie mówcie tak więcej

Najtrudniej bywa, gdy dziecko skłamie przy babci albo dziadku. I wtedy, bez zastanowienia, padają te słowa: „No no, nie kłam, kłamczuszku”. Niby z uśmiechem, niby w zabawie. A ja wtedy czuję, jak coś we mnie się gotuje. Przecież tyle pracuję nad tym, żeby moje dziecko nie bało się mówić prawdy. Żeby czuło, że z każdą emocją, każdą wpadką może do mnie przyjść.

Tymczasem wystarczy jedno takie zdanie od bliskiej osoby i wszystko, co budowałam miesiącami, zaczyna się chwiać. Nie, nie zabraniam dziadkom kontaktu. Ale trzeba rozmawiać. Tłumaczyć, prosić, mówić jasno: „Nie chcę, żebyś tak mówił/a do mojego dziecka. To mu nie pomaga. To mu szkodzi”.

Wiem, że wielu dziadków wychowywało swoje dzieci w innych czasach. Nie mieli dostępu do wiedzy psychologicznej, nie słuchali podcastów o porozumieniu bez przemocy, nie czytali blogów o rodzicielstwie bliskości. Ale to nie znaczy, że nie są w stanie się zmienić. W końcu robimy to dla dziecka – naszego wspólnego dobra.

Co mówić zamiast?

Zamiast słowa „kłamczuch”, spróbujmy powiedzieć:

  • Widzę, że nie mówisz całej prawdy. Czy coś cię martwi?
  • Czy boisz się, co się stanie, jeśli powiesz prawdę?
  • Wolisz, żebym nie wiedziała, co się wydarzyło? Dlaczego?

Taki komunikat nie rani. Nie osądza. Otwiera drzwi do rozmowy. I co ważne – pokazuje, że nie chodzi o to, żeby ukarać, tylko zrozumieć. Dziecko, które doświadcza zrozumienia, nie potrzebuje masek. Może być sobą. Z całą prawdą – i tą niewygodną, i tą, z której jest dumne.

Na końcu dnia to nie o to chodzi, żeby dziecko zawsze mówiło prawdę. Ale o to, żeby wiedziało, że nawet z kłamstwem może do nas przyjść. Bez etykietek. Bez wyroków. Z poczuciem, że jest kochane.


Artykuł napisałam jako mama, która też się tego uczy. Krok po kroku. Bez „kłamczuszków” i bez iluzji, że dzieci zawsze będą mówić, jak było. Ale z nadzieją, że będą miały odwagę mówić – bo nie będą się nas bały.

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama