Reklama

Zaczęło się od wpisu autora bloga „Wrocławskie podróże kulinarne”. Pokazał szkolne menu, w którym na obiad serwowano zupę brukselkową, makaron z brokułem oraz sałatkę z rukolą i porem. Brzmi zdrowo, prawda? Problem w tym, że zdaniem autora posta to zestaw, którego większość dzieci nawet nie dotknie. Według niego takie obiady to prosta droga do marnowania jedzenia, bo uczniowie wyjdą ze stołówki głodni.

Reklama

Pod postem od razu pojawiło się mnóstwo komentarzy. Jedni wtórowali blogerowi, pisząc, że dzieci nie chcą jeść warzyw o wyrazistym smaku i że w szkolnej kuchni brakuje wyobraźni. Inni ironicznie pytali, czy w takim razie najlepszym rozwiązaniem byłoby serwowanie zestawów rodem z McDonalda. Jak zawsze w takich sytuacjach, głosy rozłożyły się pół na pół, a w tle pozostał najważniejszy problem: jak pogodzić zdrowe żywienie z tym, co dzieci faktycznie zjedzą.

Zdrowo nie zawsze znaczy smacznie dla dzieci

Przyznam szczerze, że temat obiadowych menu w szkołach jest mi bardzo bliski. Moje dzieci też codziennie jedzą posiłki w stołówce i nieraz słyszałam od nich, że zupa była „niejadalna”. Pamiętam dzień, gdy wróciły głodne, bo na talerzu czekała zupa szczawiowa.

W mojej głowie od razu zapaliła się lampka – ktoś chyba zapomniał, że to, co dorosłym może smakować, w oczach dziecka często wygląda jak zielona mikstura z kosmosu. Podobnie było ze słynną zupą pieczarkową – dzieciaki kręciły nosem, a kucharki odbierały pełne talerze resztek.

I tu dochodzimy do sedna. Zdrowe jedzenie jest ważne, tego nikt nie neguje. Ale zdrowo nie oznacza „na siłę”. Brukselka, rukola czy por to świetne warzywa, jednak większość uczniów podstawówki ma do nich naturalną niechęć. Tak było, jest i pewnie długo będzie. Dlatego trudno się dziwić, że gdy w menu pojawia się taki zestaw, dzieci wolą obejść stołówkę szerokim łukiem i później ratować się kanapką z plecaka.

Jak znaleźć złoty środek w szkolnym żywieniu

W dobie rosnącej świadomości żywieniowej rodzice coraz częściej zwracają uwagę na to, co podaje się w szkolnych kuchniach. I bardzo dobrze, bo stołówka to miejsce, gdzie dzieci uczą się zdrowych nawyków. Ale jednocześnie powinniśmy pamiętać, że zdrowa edukacja kulinarna nie polega na wrzuceniu na talerz warzyw, które większość uczniów odrzuci na sam ich widok.

Można przecież przygotować smaczne i wartościowe dania, które mają szansę trafić w gust najmłodszych. Warzywa można „przemycać” w sosach, kremowych zupach czy kolorowych zapiekankach. Brokuł w makaronie? Jak najbardziej, ale w towarzystwie lekkiego smacznego sosu serowego, a nie solo. Zamiast sałatki z rukoli i pora – miks świeżych warzyw z marchewką, pomidorkami i słodką kukurydzą. Takie zestawy dzieci znają z domowych talerzy i chętniej sięgają po to, co jest dla nich znajome.

Mamy dziś ogromne możliwości. Szkoły mogą korzystać z pomysłów dietetyków, podglądać menu przedszkolne, które bywa znacznie lepiej dopasowane do dziecięcych gustów, czy korzystać z prostych i tanich przepisów z internetu. To nie jest kwestia braku składników ani środków, tylko zrozumienia, że edukacja żywieniowa wymaga cierpliwości i stopniowego oswajania z nowymi smakami.

Kiedy patrzę na dyskusję, którą wywołał ten post, mam poczucie, że mówimy wszyscy o tym samym, tylko innymi słowami. Chcemy, żeby dzieci jadły zdrowo, ale też żeby naprawdę najadały się w szkole. Nie chodzi o to, żeby stołówki serwowały fast foody, ale też nie można udawać, że brukselka z brokułem i rukolą to zestaw marzeń ucznia. To raczej pewna droga donikąd.

Dlatego jestem zdania, że potrzebujemy mądrzejszego podejścia. Zdrowa kuchnia tak, ale taka, która dzieciom naprawdę smakuje. Jeśli uda się znaleźć złoty środek, wtedy wszyscy wyjdziemy z tej dyskusji najedzeni – i rodzice, i dzieci, i szkoły.

Reklama

Zobacz także: Mam dość dokarmiania cudzych dzieci. Córka się cieszy, ale poruszę ten temat na zebraniu

Reklama
Reklama
Reklama