Mój syn płacze, bo ma lekcje do 16. Tłumaczenie wychowawczyni było żenujące
Mój syn wrócił ze szkoły zapłakany, bo lekcje kończy dopiero o 16. Jeszcze gorsze od jego łez było tłumaczenie wychowawczyni – brzmiało jak kpina z dzieciństwa.

Mój syn wrócił ostatnio ze szkoły zapłakany. Zapytałam, co się stało, a on wyznał, że ma lekcje do godziny 16. „Mamo, ja nie dam rady, jestem tak zmęczony” – mówił, a mnie ścisnęło w gardle. Sama pamiętam swoje szkolne czasy i wiem, że zajęcia kończące się po 15 były już męczarnią. Ale kiedy usłyszałam tłumaczenie wychowawczyni, dlaczego dzieci mają być w szkole praktycznie cały dzień, poczułam złość i bezradność.
Lekcje do godziny 16. Szkoła czy maraton?
Nie oszukujmy się – dzieci w wieku podstawówkowym nie są w stanie funkcjonować jak dorośli na etacie. Lekcje od rana do 16 to dla nich jak praca na pełny etat, tylko bez przerwy na kawę i z ciągłym ocenianiem. Dorosły po ośmiu godzinach jest zmęczony i sfrustrowany, a dziecko? Dziecko zwyczajnie nie ma siły. Widzę to po swoim synu – po takim dniu nie ma ochoty na odrabianie lekcji, granie w piłkę ani nawet rozmowę. Marzy tylko, żeby się położyć.
Plan lekcji – tłumaczenie wychowawczyni
Zadzwoniłam do wychowawczyni, żeby zapytać, dlaczego plan lekcji wygląda tak dramatycznie. Usłyszałam, że „tak jest lepiej, bo dzieci są wtedy pod opieką, rodzice mogą spokojnie pracować, a szkoła zapewnia im zajęcia do późna”. I właśnie w tym momencie zrobiło mi się słabo. To nie jest przecież świetlica, tylko szkoła. Dzieci nie mają być „przechowywane”, tylko zdobywać wiedzę i mieć czas na odpoczynek, rozwój pasji, relacje z rodziną i rówieśnikami.
To tłumaczenie brzmiało dla mnie jak usprawiedliwienie systemu, który bardziej myśli o wygodzie dorosłych niż o dobru dzieci. Zamiast zastanowić się, czy ośmiolatek jest w stanie wytrzymać osiem godzin nauki, mówi się nam, że „tak musi być, bo rodzice pracują”.
Gdzie w tym wszystkim dzieciństwo?
Pamiętam, jak sama kończyłam szkołę o 13 czy 14. Wracałam do domu, jadłam obiad, biegłam na podwórko. Był czas na rower, książkę, odpoczynek. A dzisiaj? Moje dziecko wraca do domu o 16:30, a potem musi usiąść do lekcji. Na zabawę, hobby czy zwykłą nudę – tak potrzebną w dzieciństwie – nie zostaje już nic. Zastanawiam się, jakie wspomnienia wyniosą z tego pokolenia dzieci. Czy będą pamiętać radosne chwile z kolegami, czy tylko zmęczenie i presję?
Czy naprawdę nie da się inaczej?
Jestem przekonana, że da się ułożyć plan lekcji tak, by dzieci nie kończyły o 16. Rozumiem, że są zajęcia dodatkowe, że trzeba pomieścić różne przedmioty, ale czy naprawdę wszystko musi być kosztem dzieci? Szkoła ma przygotować je do życia, ale nie do życia w ciągłym pędzie i zmęczeniu. Wystarczy spojrzeć na kraje, w których lekcje kończą się wcześniej – poziom wiedzy wcale nie jest niższy, a dzieci są zwyczajnie szczęśliwsze.
Szkoły zapominają o dzieciach
Mam poczucie, że szkoła coraz bardziej zapomina, że jej głównym „klientem” jest uczeń. Nie rodzic, nie ministerstwo, nie statystyki, tylko dziecko. A dziecko, które płacze, bo nie ma siły iść na kolejną lekcję, to dla mnie sygnał alarmowy. To nie jest maruda, to nie jest lenistwo. To zwyczajny organizm, który domaga się odpoczynku.
Wiem, że nie zmienię całego systemu jednym telefonem do wychowawczyni. Ale mam prawo mówić głośno, że takie podejście jest krzywdzące. Moje dziecko nie jest „przechowywane”, tylko wychowywane i edukowane. I chcę, żeby szkoła o tym pamiętała.
Zobacz także: Nowy plan lekcji pogrąży naszą rodzinę. Dzieci padają o 22, ze wspólnych kolacji nici