Na naszych oczach wyrasta pokolenie bluszczowe. Rodzice myślą, że wyświadczają mu przysługę
Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda idealnie. Dzieci są zaopiekowane, wysłuchane, chronione przed stresem. A jednak coraz częściej widzę młodych ludzi, którzy bez dorosłych obok po prostu się gubią. Jakby ktoś zapomniał nauczyć ich, jak stać samodzielnie.

Termin „pokolenie bluszczowe” coraz częściej pojawia się w dyskusjach o współczesnym wychowaniu. Nie jest naukowy, ale trafny. Bluszcz sam nie ustoi. Potrzebuje ściany, podpory, która go utrzymuje. Bez niej nie jest w stanie wzrastać, opada, łamie się, gubi, plącze. I coraz częściej mam wrażenie, że dokładnie tak funkcjonuje część dzisiejszych dzieci i nastolatków.
Wyręczani od pierwszych lat
Rodzice chcą dobrze. Chronią, pomagają, uprzedzają problemy. Dzwonią do szkoły, piszą maile do nauczycieli, negocjują oceny, tłumaczą nieobecności, rozwiązują konflikty z rówieśnikami. Dziecko obserwuje i szybko uczy się jednego: nie muszę, ktoś zrobi to za mnie.
On się stresuje, proszę pani, niech go pani nie pyta.
Ona jest wrażliwa, niech nie dostaje jedynek.
On nie radzi sobie z presją, proszę obniżyć wymagania.
W ten sposób młody człowiek nie ma okazji sprawdzić siebie. Nie doświadcza porażki, a co za tym idzie – nie uczy się podnosić.
Bluszcz nie wybiera kierunku
Bluszcz rośnie tam, gdzie ma oparcie. Nie planuje, nie decyduje, nie bierze odpowiedzialności za kierunek. Wielu nastolatków wychowywanych w nadopiekuńczym świecie funkcjonuje podobnie. Reagują na to, co podsunie dorosły albo algorytm.
Szkoła, zajęcia dodatkowe, korepetycje, plan dnia, cele. Wszystko zaplanowane. Dziecko ma być szczęśliwe, bezpieczne i „dobrze prowadzone”. Problem w tym, że kiedy ktoś inny cały czas prowadzi, bardzo trudno nauczyć się iść samemu. Pojawiają się myśli:
- Nie wiem, co chcę robić.
- Nie wiem, co wybrać.
- Proszę mi powiedzieć, co mam zrobić.
Te zdania coraz częściej padają z ust nastolatków, którzy formalnie mają przed sobą cały świat.
Konsekwencje, których nikt nie ćwiczył
Pokolenie bluszczowe ma ogromny problem z konsekwencjami. Bo konsekwencje wymagają wcześniejszego wyboru. A jeśli wybory były zawsze podejmowane za dziecko, to odpowiedzialność staje się czymś obcym, wręcz przerażającym.
Pojawia się lęk, unikanie, wycofanie. Albo przeciwnie – roszczeniowość i pretensja, że świat nie chce się dostosować. Bo wcześniej się dostosowywał.
To nie jest wina młodych ludzi. To efekt modelu wychowania, w którym dorosły bardziej bał się dziecięcego stresu niż braku samodzielności.
Kiedy podpora znika
Najtrudniejszy moment przychodzi wtedy, gdy podpora nagle znika. Gdy nie ma już rodzica, który zadzwoni. Gdy nauczyciel nie chce negocjować. Gdy pracodawca nie pyta o samopoczucie, tylko o wynik.
Bluszcz bez podpory się łamie. Albo opada. I dokładnie to obserwujemy dziś u młodych dorosłych – wypalenie, lęk, bezradność, poczucie, że „nie daję rady”.
To nie jest atak na dzieci
Pokolenie bluszczowe nie jest oskarżeniem wobec młodych. To ostrzeżenie dla dorosłych. Dla nas. Bo chcąc ochronić dzieci przed trudnościami, odebraliśmy im szansę, by nauczyły się z nimi radzić.
Być może najwyższą formą troski nie jest kolejna podpora. Być może jest nią krok w tył. Pozwolenie, by dziecko spróbowało samo. Nawet jeśli się potknie. Bo tylko wtedy ma szansę naprawdę urosnąć.
Zobacz także: „Syn rzuca rzeczami, bo dzieli pokój z siostrą”. Wychowujemy pokolenie „należy mi się”