Nauczyciele załamują ręce nad językiem młodzieży. „Muszę mówić po angielsku, żeby zrozumieli”
Jestem polonistką i coraz częściej mam wrażenie, że język, którego uczę, przestaje być dla uczniów żywy. Nie dlatego, że jest trudny. Dlatego, że przestał być im potrzebny. A ja, żeby zostać zrozumianą, muszę sięgać po angielski slang.

Uczę od kilkunastu lat. Widziałam zmiany programów, reformy, nowe podstawy i stare podręczniki. Ale to, co obserwuję dziś, dotyczy czegoś znacznie głębszego niż szkolne wymagania. Dotyczy języka jako narzędzia myślenia. I to mnie najbardziej niepokoi.
„Lalka”, absztyfikant i… „crush”
Omawialiśmy „Lalkę” Bolesława Prusa. Rozmawialiśmy o relacjach, emocjach, uczuciach. W pewnym momencie, pół żartem, pół serio, użyłam słowa „absztyfikant”. Cisza. Spojrzenia. Kilka uśmiechów, ale takich niepewnych.
– Proszę pani, ale o co chodzi? – zapytał ktoś z ostatniej ławki.
Spróbowałam wyjaśnić. Inaczej. Prościej. Bez skutku. Dopiero gdy powiedziałam:
– Chodzi o coś w rodzaju „crusha”.
Reakcja była natychmiastowa. Kiwanie głowami, uśmiechy, porozumiewawcze spojrzenia. Zrozumienie przyszło dopiero wtedy, gdy użyłam angielskiego słowa z TikToka, a nie polskiego określenia obecnego w literaturze od pokoleń.
I wtedy poczułam coś bardzo nieprzyjemnego. Że to ja muszę się dostosować, bo język, który reprezentuję, przestał być dla nich czytelny.
Miraż, iluzja i magiczne „delulu”
Na innej lekcji rozmawialiśmy o iluzjach, złudzeniach, mirażach – nie tylko w sensie dosłownym, ale też metaforycznym. Pytałam o przykłady, o skojarzenia, o sens. Odpowiedzi były zdawkowe, niepewne.
W końcu padło słowo, którego sama używam prywatnie z przekąsem:
– Wiecie, takie myślenie „delulu”.
I znów – momentalna reakcja. Śmiech, komentarze, żywa dyskusja. Dopiero slangowe określenie z internetu sprawiło, że część uczniów zrozumiała, o czym właściwie mówimy.
To nie jest zabawne. To jest alarmujące.
To nie dotyczy wszystkich, ale obraz jest smutny
Oczywiście wiem, że nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Mam w klasach uczniów oczytanych, wrażliwych, ciekawych języka. Ale coraz częściej wyłania się obraz pokolenia, które porusza się w bardzo wąskim zasobie pojęć.
Jeśli czegoś nie da się sprowadzić do mema, skrótu albo angielskiego hasła, to przestaje istnieć. A wraz z tym znikają znaczenia, niuanse, bogactwo, które niesie język.
Język to nie tylko komunikacja. To sposób myślenia, opisywania świata, rozumienia emocji. Jeśli młodzi ludzie tracą kontakt z własnym językiem, to tracą też dostęp do kultury, literatury i sensów, które nie mieszczą się w kilkunastu znakach.
Mówię po angielsku, żeby dotrzeć. I to boli
Najbardziej boli mnie to, że żeby być zrozumianą, muszę rezygnować z narzędzi, których uczę. Upraszczam, tłumaczę slangiem, czasem celowo „zniżam się” do języka internetu.
Robię to, bo chcę dotrzeć do uczniów. Ale mam poczucie porażki. Bo szkoła nie powinna być miejscem, w którym klasyka i język ojczysty przegrywają z algorytmem.
I coraz częściej zastanawiam się, czy jeszcze uczymy języka. Czy tylko próbujemy się nim dogadać.