Reklama

Od 10 lat jeżdżę jako wychowawczyni na kolonie i obozy. Widziałam już wszystko – pierwsze miłości, złamane serca, płacze w poduszkę i ataki paniki z tęsknoty za domem. Ale tegoroczne turnusy nad jeziorem otworzyły mi oczy na coś innego. Na oderwanie od rzeczywistości, które wkrada się w wychowanie dzieci.

Reklama

Dzieci z innego świata

Pierwszego dnia, gdy poszliśmy zwiedzać okolicę, jeden z chłopaków ze starszej grupy, 15-latek, zapytał:
– A gdzie jest jacuzzi? Bo w hotelu w Egipcie było przy basenie i w Turcji też.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. A to był dopiero początek.

– Czemu nie ma osobnego menu dla mnie, bo jestem weganką?
– Dlaczego nie ma dmuchanego parku wodnego w jeziorze?
– Gdzie się zgłaszamy, żeby wymienić ręczniki na nowe?

Nie mówię tego z pogardą. Mówię to z niepokojem. Bo te dzieci nie robią tego, by „gwiazdorzyć”. One po prostu żyją w świecie, w którym mają wszystko podane pod nos. Gdzie zawsze ktoś zrobi za nie kanapki, poda sok do leżaka i zmieni ręcznik. Nie umieją same znaleźć gałęzi na ognisko, rozpalić grilla z pomocą wychowawcy, niektóre nawet… nie potrafią się wytrzeć po kąpieli.

Nie chcę oceniać rodziców, bo wiem, że sami często są zmęczeni i chcą dzieciom wynagrodzić brak czasu. Ale czy naprawdę uszczęśliwiamy dzieci, ucząc je, że świat musi być zawsze luksusowy? Może czasem warto pozwolić im poczuć twardy materac w ośrodku kolonijnym i zjeść zwykłe naleśniki z serem zamiast śniadania w formie bufetu w 5-gwiazdkowym hotelu.

Tego roku te dzieci najbardziej cieszył czas przy ognisku i spanie w namiotach. Może wciąż w nich jest to, czego najbardziej potrzebują – zwyczajność.

Anna, wychowawczyni kolonijna


Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama