Reklama

Zrozumiałam to, dopiero kiedy spojrzałam jej w oczy

Przez większość mojego macierzyństwa działałam trochę jak automat. Święta oznaczają Mikołaja, Mikołaj oznacza zdjęcie, a zdjęcie… wiadomo. Dziecko na kolanach brodatego pana, który pachnie watą cukrową, cynamonem albo – bądźmy szczerzy – dymem z papierosów. Robiłam to, co robiły moje mama i babcia. Nie zastanawiałam się, czy to w ogóle jest komfortowe, czy to wciąż ma sens. Po prostu tradycja. A tradycji się nie kwestionuje. Do czasu.

W zeszłym roku moja córka, wtedy jeszcze przedszkolak, stanęła w kolejce do świątecznego Mikołaja. Nie płakała. Nie uciekała. Nie protestowała. Ale była napięta jak struna. Wbiła wzrok w podłogę, a kiedy przyszła jej kolej, wyszeptała tylko: „Mamo, mogę obok?”.

W tym jednym zdaniu było wszystko. Granica, którą dotąd ignorowałam. I prośba o uszanowanie czegoś, czego sama w jej wieku nie miałam prawa nazwać.

Dorosłym wciąż trudno to przyjąć

Wiem, że część dorosłych uważa, że to przesada. „Co za problem posiedzieć chwilę na kolanach?”, „Kiedyś nikt o to nie pytał”, „Dzieci teraz są takie wrażliwe”. Słyszę to w rozmowach, czytam w komentarzach. Tyle że dzieci zawsze były wrażliwe. Tylko kiedyś nikt ich nie słuchał.

Dzisiaj wiem, że jednym z najważniejszych prezentów, jakie mogę dać mojej córce, jest poczucie, że jej ciało należy do niej. Że nie musi się przytulać, siedzieć na kolanach, oddawać buziaków ani być „miła”, jeśli tego w danej chwili nie czuje. Że nie ma obowiązku dostosowywać się do dorosłych, którzy „tak sobie wymyślili zdjęcie”.

Granice dziecka nie są fanaberią

Gdy powiedziałam rodzinie, że w tym roku nie będzie siadania na kolanach Mikołaja, zobaczyłam zaskoczenie. Kilka uniesionych brwi. Ktoś rzucił tekstem: „O matko, jakie czasy”. Inny: „To tylko tradycja”.

Ale ja naprawdę nie chcę, żeby świąteczna tradycja zaczynała się od tego, że każę dziecku zrobić coś wbrew sobie. Chcę, żeby święta były o ciepłej atmosferze, o bliskości, a nie o przymusie i poczuciu winy. Bo jeśli mówię córce: „Twoje granice są ważne”, a potem ignoruję je publicznie – to jaki komunikat tak naprawdę jej wysyłam?

Nie rezygnuję z magii świąt. Nie zabieram dziecku radości z Mikołaja. Wręcz przeciwnie – widzę, jak ona odetchnęła, kiedy zapytałam: „Wolisz stać obok czy przybić piątkę?”.

Jej twarz się rozluźniła. Zrobiła krok do przodu. Przybiła piątkę. Uśmiechnęła się szeroko i wyszła dumna, że nikt jej do niczego nie zmusił. To wystarczyło. Bez łez, bez sztywnego uśmiechu na zdjęciu i bez poczucia, że musi przekroczyć siebie, żeby spełnić oczekiwania dorosłych.

Powiedziałam to głośno i nie zamierzam się z tego tłumaczyć

W tym roku mówię o tym wprost. Nie każę dziecku siadać na kolanach obcego dorosłego. Niezależnie od tego, czy ma na sobie czerwony kostium i brodę. Nie robię zdjęć „bo wypada”. Jeśli ktoś uważa, że to przesada – trudno. Ja uważam, że to konsekwencja tego, co powtarzamy dzieciom na co dzień: masz prawo powiedzieć „nie”. I jeśli ja, jako matka, nie uszanuję tego „nie”, to kto ma to zrobić?

Czego chcę jej nauczyć

Chcę, żeby wiedziała, że ma prawo:

  • decydować o swoim ciele,
  • czuć dyskomfort i go wyrażać,
  • odmówić czegoś, co inni uważają za normę,
  • stawiać granice nawet wtedy, gdy innym się to nie podoba.

A jeśli ta nauka zaczyna się od świątecznego zdjęcia z Mikołajem, to trudno. Niech się zaczyna właśnie tam. Bo kiedyś, w dużo ważniejszych sytuacjach, to „nie” może uratować jej bezpieczeństwo, godność albo zwyczajny spokój.

I to jest chyba najpiękniejszy prezent, jaki mogę jej dać. Nie kolejne zdjęcie do albumu. Nie idealną kartkę świąteczną. Tylko poczucie, że zawsze ma prawo być sobą – nawet jeśli tradycja mówi inaczej. I tak, mówię o tym głośno. Bo chciałabym, żebyśmy my, rodzice, w końcu przestali udawać, że tradycja jest ważniejsza niż komfort naszych dzieci.

Zobacz także: Afera o szkolne jasełka. „Dlaczego na Maryję zawsze wybierają klasową prymuskę?”

Reklama
Reklama
Reklama