Reklama

Święta, które kiedyś wyglądały inaczej

Jeszcze kilka lat temu sama byłam mistrzynią „uprzejmych przymusów”. Kiedy moje dzieci były małe, automatycznie powtarzałam to, czego nauczono mnie: że trzeba być miłym, grzecznym, otwartym. Że święta to czas, kiedy wypada przytulić ciocię, dać buziaka wujkowi, usiąść na kolanach Mikołaja, nawet jeśli w środku ciało mówiło: „nie chcę”.

Pamiętam, jak podczas jednej z Wigilii moja córka wtuliła się we mnie i wyszeptała: „Mamo, ja nie chcę tego przytulania, mogę tylko pomachać?”. A ja, zamiast ją wesprzeć, odpowiedziałam automatycznie: „Ciocia się obrazi”.

Ten moment wraca do mnie co roku jak niezamknięta kartka ze starego zeszytu. Bo dziś wiem, że to nie ciocia powinna być centrum tej historii. Centrum zawsze było dziecko – tylko nikt go wtedy o zdanie nie pytał.

Dlaczego to właśnie teraz zmieniam myślenie?

Świat się zmienił, ale zmieniłam się też ja. Zrozumiałam, że granice dziecka nie są „fanaberią nowych rodziców”, tylko podstawowym prawem człowieka do decydowania o swoim ciele.

Coraz bardziej widzę, jak wychowanie pełne przymusowej grzeczności odbija się w dorosłym życiu. W tych wszystkich „nie chcę, ale zrobię, żeby nikogo nie urazić”. W kobietach, które boją się powiedzieć „stop”, bo od małego uczono je, że miłe gesty są ważniejsze niż ich własne granice. W chłopcach, którzy mają być twardzi, ale jednocześnie dostępni emocjonalnie, kiedy dorośli tego wymagają.

W święta ta presja staje się wyjątkowo widoczna. Nagle do stołu siada kilkanaście osób, a każde z nich ma swoje oczekiwania wobec dziecka — żeby było towarzyskie, słodkie, radosne, wdzięczne i… chętne do fizycznego kontaktu.

A przecież nikt z nas nie lubi, kiedy ktoś narusza nasze granice. Dlaczego więc oczekujemy tego od dzieci?

„Ale ja tylko chciałam przytulić!” – czyli opór pokoleń

Gdy po raz pierwszy powiedziałam głośno: „Nie zmuszam mojego dziecka do przytulania”, dostałam pełne oburzenia spojrzenie jednej z cioć.

– To co, ja jestem jakaś obca? – zapytała.
– Nie, ale to jego ciało. Jego decyzja – odpowiedziałam spokojnie.

Dla starszych pokoleń to bywa rewolucja. Bo dla nich przytulanie było walutą bliskości, dowodem więzi. Nie istniało pojęcie granic dziecka, a sprzeciw był traktowany jak niegrzeczność. I wiem, że nie chodzi o to, by walczyć ze wszystkimi przy stole. Chodzi o to, by wprowadzić nowy język szacunku – nie tylko wobec najmłodszych, ale i wobec siebie.

Dziś tłumaczę rodzinie jasno: „Moje dziecko może powiedzieć nie. To nie znaczy, że was nie lubi. To znaczy, że zna swoje granice. A ja chcę mu pomóc je chronić”.

Zaskakujące jest to, że kiedy wypowiadam to bez wstydu, większość dorosłych przyjmuje to spokojnie. Bo granice są zaraźliwe – kiedy ktoś je stawia, inni nagle też zaczynają czuć, że mają do tego prawo.

Jak wyglądają nasze święta teraz?

Wcale nie są mniej ciepłe. Wręcz przeciwnie – są bardziej autentyczne. Kiedy wchodzi ciocia, moje dziecko samo decyduje: przytuli, poda rękę, pomacha, a czasem tylko powie „cześć” spod stołu, trzymając misia. I to jest okej. Kiedy ktoś pochyla się z tekstem „No daj buziaka!”, ja wchodzę jak żywa tarcza i mówię spokojnie, ale twardo: „Nie zmuszamy. Jeśli będzie chciała, sama przyjdzie”.

Nie wszyscy od razu rozumieją, nie każdy przyklaśnie. Ale nikt już się nie obraża, a ja nie czuję, że zdradzam swoje dziecko w imię rodzinnej dyplomacji. Święta są o bliskości, nie o performansie. O czułości, nie o nacisku. O autonomii, która kiedyś mogła istnieć tylko w marzeniach dzieci. Teraz – może istnieć naprawdę.

Dziecko, które zna swoje granice, kiedyś stanie się dorosłym, który potrafi o siebie zadbać

Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje dorosłe życie, gdyby ktoś uczył mnie od dziecka, że mogę odmawiać. Że moje ciało nie musi być dla wszystkich. Że „nie chcę” jest pełnym zdaniem.

Może właśnie dlatego tak mocno pilnuję tego dziś u moich dzieci. Chcę, by wiedziały, że ich granice są ważne nawet wtedy, gdy dorośli mają inne oczekiwania. Chcę, by kiedyś – w relacjach, w pracy, w miłości – potrafiły wyczuć ten moment, w którym ciało mówi: „nie”. I żeby nie musiały tego tłumić.

Te święta będą inne. I bardzo dobrze.

Nie będę już mówić: „przytul”, „no daj buziaczka”, „nie wstydź się”.
Powiem: „Możesz. Nie musisz”.
Powiem: „Masz prawo”.

A kiedy ktoś z rodziny uniesie brwi, uśmiechnę się i po prostu odpowiem: „Szanuję swoje dziecko. I wiem, że ono kiedyś będzie za to bardzo wdzięczne”.

To jest właśnie bliskość – ta prawdziwa, nieudawana, a nie wymuszona. I jeśli mają wyglądać tak święta XXI wieku, to ja jestem absolutnie na tak.

Zobacz także: Dziecięca lista świątecznych żądań to kpina. „Jestem matką chrzestną, a nie bankomatem”

Reklama
Reklama
Reklama