Nowy syndrom DDIR u dzieci. Rodzice nie wiedzą, że to jak wyrok na całe życie
Patrzę na dzisiejsze rodzicielstwo z mieszanką czułości i niepokoju. Coś, co miało być pamiątką na przyszłość, coraz częściej zmienia się w scenariusz, którego dziecko nigdy nie pisało.

To nie kolejny „modny syndrom”, tylko coś, co już dzieje się wokół nas, choć rzadko mówimy o tym wprost. Psychoterapeuta Piotr Przybylski napisał na Facebooku: „Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat będziemy mówić o nowym zjawisku: syndromie dorosłych dzieci instagramowych rodziców”. I nagle wszystko układa się w całość. Dzieci, które dorastają przed obiektywem, w świecie filtrów, mogą kiedyś wejść w dorosłość z ciężarem, który trudno zrzucić.
Zjawisko pod roboczą nazwą DDIR, czyli dorosłe dzieci instagramowych rodziców, brzmi jak skrót z podręcznika, ale w środku jest bardzo ludzka historia. O tym, jak łatwo pomylić bliskość z treścią do publikacji. O tym, jak w dobrej wierze można przeoczyć własne dziecko.
Dziecko w roli aktora, rodzic w roli reżysera
Psychoterapeuta trafnie zauważa, że rośnie pokolenie dzieci, które „dorastają w idealnie wykadrowanym świecie – ring lightów, z hasztagami #mojewszystko i #dumnamama – ale bez przestrzeni na błędy, niedoskonałości i zwyczajną prywatność”. Ten obraz jest tak prawdziwy, że aż boli. Wśród codziennych relacji i reelsów widzę czasem małych ludzi, którzy już wiedzą, jak się ustawić do zdjęcia, zanim jeszcze dowiedzą się, jak nazwać własne emocje.
Znam rodziców, którzy publikują zdjęcia z umiarem i sercem. Chcą zachować momenty, pokazać je bliskim. Nie demonizuję samego faktu, że ktoś wrzuca urocze fotografie dziecka. Problem zaczyna się wtedy, gdy dziecko przestaje być dzieckiem, a staje się projektem wizerunkowym. Jak pisze Przybylski: „Współczesne rodzicielstwo bywa dziś bardziej performance’em niż relacją, a dzieci stają się nieświadomie bohaterami cudzego contentu”.
To ważne rozróżnienie. Performance to występ dla widowni. Relacja jest po to, żeby być razem. Gdy rodzic osiąga satysfakcję głównie z reakcji w internecie, łatwo mu przeoczyć to, co dzieje się tuż obok. „Każdy etap życia został udokumentowany, ale nie zawsze zrozumiany. Fotografowany, lecz niekoniecznie przeżywany razem”. Tak, zdjęcie może zostać zrobione, historia wstawiona, a jednocześnie emocjonalna obecność nie wydarza się wcale.
Brak prywatności w dzieciństwie to utrata prawa do własnej historii
Jedna z najtrudniejszych myśli z przytaczanego wpisu dotyczy pamięci i tożsamości. Przybylski pisze: „Coraz częściej w gabinecie słyszę od młodych dorosłych, że nie mają dostępu do własnej historii – bo ona została kiedyś opowiedziana za nich, pod lajki, pod algorytmy, pod wizerunek idealnej rodziny”. To zdanie warto zapamiętać i dogłębnie przemyśleć.
Wyobrażam sobie, jak to jest dorastać w świecie, w którym każdy moment jest publiczny. Pierwsze kroki trafiają do sieci. Pierwsze zawody, pierwsza łza, pierwsza złość też. A potem dorosłe dziecko próbuje zrozumieć siebie sprzed lat, tylko że jego wspomnienia są już „zapisane” cudzym głosem i cudzym kadrem. W efekcie powstaje dziwne pęknięcie: wiem, jak wyglądałam, ale nie wiem, co wtedy czułam. I nie mam pewności, że tamten świat należał do mnie.
Brak prywatności to nie tylko kwestia zdjęć. To nauka, że granice mogą być przekraczane dla lajków, dla wizerunku. Dziecko, które od małego jest wystawione na ocenę obcych ludzi, uczy się, że jego intymność nie jest święta. A przecież prawo do własnej strefy, do błędów, do zwykłego bycia bez publiczności, jest jednym z filarów zdrowej dorosłości.
Ten 1 smutny objaw: zaniedbanie emocjonalne, które zostaje na całe życie
Zaniedbanie emocjonalne przez rodziców nie zawsze wygląda dramatycznie. Czasem jest ciche, wygładzone filtrem, przykryte uśmiechem do aparatu. Przybylski ujmuje to bardzo mocno: „Brak prawdziwej obecności emocjonalnej zostawia głębsze ślady niż jakiekolwiek zdjęcie – nawet to perfekcyjnie obrobione”.
To jest ten moment, kiedy perfekcyjna galeria nie uratuje relacji. Jeśli rodzic był bardziej skupiony na pokazaniu dziecka światu niż na zobaczeniu dziecka naprawdę, w dorosłości zostaje rana. I to rana jak wyrok, bo dotyka podstawowego pytania o miłość i bezpieczeństwo.
Psycholog trafia w sedno, pisząc: „W pewnym momencie każde dziecko zapyta nie ‘jak wyglądałem?’, tylko ‘czy naprawdę mnie widziałeś?’”. Gdy dziecko nie czuło się widziane, nie doświadczyło emocjonalnego odzwierciedlenia, w dorosłości niesie w sobie niepokój, że musi zasłużyć na uwagę. Że ma być „ładne”, „grzeczne”, „warte pokazania”. Zaniedbanie emocjonalne często rodzi dorosłych, którzy znakomicie się prezentują, ale mają kłopot z byciem w kontakcie z sobą. Z uczuciami, potrzebami, granicami. Tak jakby całe życie trwało w trybie występu, bo kiedyś to występ był jedyną drogą do zauważenia.
Wpis Przybylskiego kończy się gorzką obserwacją: „Nie przeżywamy nic, ale za to mamy dobre kadry”. Odbieram to jako ostrzeżenie dla nas wszystkich, nie tylko dla rodziców-influencerów. W dzisiejszych czasach każdy z nas może wpaść w pułapkę dokumentowania zamiast przeżywania. I pewnie każdy z nas zna ten odruch, kiedy zamiast przytulić, najpierw wyciąga telefon.
Zobacz też: 9 skutków dorastania przy toksycznych rodzicach. Wychodzą dopiero po trzydziestce