Staruszka powiedziała mojemu synowi 3 słowa. Wszyscy w autobusie zamilkli, a powinni byli krzyczeć
Marudzenie zmęczonego dziecka to codzienność dla wielu rodziców. Ale tego, co usłyszałam w autobusie, nie spodziewałam się nigdy. Jedna starsza kobieta rzuciła w stronę mojego syna trzy słowa, a pasażerowie – zamiast stanąć w naszej obronie – tylko patrzyli w milczeniu.

Powrót z przedszkola to dla większości rodziców rutyna – kilka minut, kilka przystanków i już można wrócić do codziennych obowiązków. Tego dnia planowałam właśnie taki szybki, niczym niewyróżniający się przejazd. Zazwyczaj jeżdżę autem, ale wyjątkowo samochód potrzebny był mężowi, więc zostało mi komunikacyjne „zło konieczne”. Autobus był średnio pełny, ludzie wpatrzeni w telefony, zmęczeni po pracy, a ja marzyłam tylko o tym, by dotrzeć do domu.
Syn był marudny – zmęczony, niezadowolony, zawiedziony, że nie odebrał go tata – akurat ma fazę tatozy. Kto ma w domu przedszkolaka, ten wie, że takie wieczory po prostu się zdarzają. Myślałam, że najgorsze, co mnie spotka, to jego jęki i płacz. Nie miałam pojęcia, że za chwilę wydarzy się coś, co zapamiętam na długo.
Trzy słowa, które zatrzymały czas
Na kolejnym przystanku wsiadła starsza kobieta – wyglądająca zupełnie zwyczajnie, taka „typowa babcia”, jaką można spotkać na każdym osiedlu. Nikt nie spodziewał się, że w jednej chwili zmieni atmosferę w całym autobusie. Syn zaczął lekko popłakiwać, a ona, patrząc na niego z wyraźną pogardą, rzuciła tylko trzy słowa: „zamknij się, ku**a”.
Cisza, która wtedy zapadła... Aż ciężko to opisać. Ludzie oderwali wzrok od telefonów, ale nikt się nie odezwał. Nie padło ani jedno „proszę tak nie mówić”, ani „to jest dziecko”. Czułam, jakby wszyscy się cofnęli w siedzeniach, udając, że nie widzą i nie słyszą. Ja sama byłam w szoku. Chciałam coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów – bo jak odpowiedzieć na tak bezpośrednią, brutalną agresję skierowaną do mojego kilkuletniego dziecka?
Dlaczego milczymy, gdy trzeba reagować?
Wracałam do domu z poczuciem niesprawiedliwości i złości. Nie tylko na tę kobietę, ale i na wszystkich pasażerów – i na siebie. Przecież tyle mówi się o reagowaniu, o tym, że brak reakcji to ciche przyzwolenie. Dlaczego w praktyce nikt nie potrafi stanąć w obronie dziecka?
Może to kwestia obawy przed konfliktem. Może strach, że starsza osoba zacznie krzyczeć jeszcze głośniej. A może zwyczajny brak odwagi, by wyjść poza swoją bańkę i powiedzieć: „Stop, tak się nie mówi”.
Jedno jest pewne – takie sytuacje nie powinny przechodzić bez echa. Dziecko, które słyszy w swoją stronę wulgarną obelgę, uczy się, że świat dorosłych bywa brutalny, a ci, którzy powinni być autorytetem, potrafią zachować się gorzej niż rówieśnicy z piaskownicy. I co gorsza – widzi, że nikt nie staje w jego obronie.
Lekcja, której nie chcieliśmy
Kiedy wysiadłam z autobusu, syn szybko przestał płakać – jakby jego dziecięca wrażliwość nie do końca pojęła ciężar tamtych słów. Za to ja zrozumiałam, że kolejny raz nie mogę pozwolić, by ktoś obcy w tak brutalny sposób przekraczał granice mojego dziecka.
Następnym razem – choć mam nadzieję, że więcej takich sytuacji nie będzie – nie pozwolę, by cisza była odpowiedzią na przemoc. Bo jeśli my, dorośli, nie będziemy krzyczeć, to kto to zrobi?
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl
Zobacz także: Nauczycielka: „Słowo przedszkolanka nie uwłacza. To, co wyprawiają rodzice – tak”