Ta prosta technika pomogła mojemu dziecku okiełznać emocje. Wystarczy 5 minut dziennie, by odzyskało spokój
Brzmi banalnie? Też tak myślałam. Dopóki nie zobaczyłam, jak szybko działa i jak bardzo odmienia atmosferę w domu.

Kiedy mój syn kończył dzień w napięciu, a ja miałam poczucie, że żadne „uspokój się” nie ma sensu, zaczęłam szukać czegoś naprawdę prostego. Bez aplikacji, bez dodatkowych gadżetów, bez poczucia, że muszę być trenerką mindfulness na pełen etat. Chciałam czegoś, co pomoże mu – i mnie – złapać oddech. I znalazłam technikę, która w pięć minut potrafi zdziałać więcej niż najdłuższe rozmowy po ciężkim dniu.
To nie jest żadna magia. To praca z ciałem. A ciało często wie więcej niż słowa.
Czego brakowało mojemu dziecku? (I… mnie samej)
Zauważyłam, że największy problem nie polegał na samych wybuchach emocji. Problemem było to, że mój syn nie potrafił ich nazwać, a jeszcze bardziej – wyhamować, gdy już ruszyła lawina. Zresztą ja, dorosła kobieta z ogromnym doświadczeniem w pracy z emocjami, też czasem czuję, że jedyne, co mogę zrobić, to zacisnąć zęby i dotrwać do końca dnia.
Dzieci mają jeszcze trudniej. Ich układ nerwowy dopiero uczy się regulacji. W praktyce oznacza to, że często „wybuchają”, choć wcale tego nie chcą. A my, rodzice, łapiemy to na siebie i czujemy, że coś robimy źle.
Dlatego zaczęłam szukać czegoś, co mu pomoże zatrzymać się, zanim pójdzie fala. I tu pojawiła się prosta technika, którą dziś stosujemy codziennie wieczorem.
5-4-3-2-1. Technika, która naprawdę działa
Może już o niej słyszałaś. Nazywa się techniką ugruntowania 5-4-3-2-1. W terapii stosuje się ją do radzenia sobie z lękiem i przeciążeniem, ale dla dzieci sprawdza się fenomenalnie jako narzędzie wyciszające.
Polega ona na skupieniu uwagi na pięciu zmysłach – to bardzo szybki sposób, by oderwać się od emocjonalnego chaosu i wrócić do „tu i teraz”.
Wygląda to tak, że trzeba nazwać:
- 5 rzeczy, które widzisz
- 4 rzeczy, których możesz dotknąć
- 3 rzeczy, które słyszysz
- 2 rzeczy, które czujesz nosem
- 1 rzecz, którą czujesz w swoim ciele
Tylko tyle. A jednak dokładnie tyle, by dziecko przestało odczuwać przeciążenie.
Co mnie zaskoczyło?
To, że mój syn potraktował to jak zabawę. Pierwsza reakcja: „Mamo, to głupie”. Druga – trzy dni później – „Możemy zrobić tę rzecz z liczeniem?”. Teraz sam się o nią upomina, kiedy widzę, że coś w nim narasta.
Jak to wygląda u nas?
Robimy to zawsze wieczorem, kiedy emocje z całego dnia zaczynają wreszcie wychodzić. Siadamy na dywanie. Nie musi być cicho, nie musi być idealnie – musimy być tylko oboje.
Pytam: co widzisz?
A on zaczyna wymieniać, czasem żartując, czasem przeciągając w czasie. I to już jest moment, w którym wraca mu lekkość.
Potem przechodzimy do dotyku. To mój ulubiony etap, bo zwykle kończy się tym, że dotyka mojej ręki albo swojego kocyka, co działa na niego jeszcze bardziej kojąco.
Po trzech minutach jego ramiona opadają, oddech się wydłuża, a twarz mięknie.
Po pięciu – mam przed sobą inne dziecko. Uspokojone. Obecne. Gotowe pójść spać bez walki.
Dlaczego to działa?
Bo emocje nie znikają od gadania. Nie znikają od kar, od próśb ani od tłumaczeń.
Dzieci muszą poczuć bezpieczeństwo w ciele, żeby umysł mógł wrócić do równowagi. Ta technika robi dokładnie to: sprowadza je z powrotem do rzeczywistości, w której nic im nie grozi.
I co ważne – pomaga także nam. Zdarzyło mi się zrobić ją sama w samochodzie, zanim weszłam do domu po szczególnie trudnym dniu. Działa tak samo na dorosłych.
Czy to rozwiązuje wszystkie problemy?
Nie. Nic nie rozwiązuje wszystkiego.
Ale ta technika daje dziecku narzędzie, którego może użyć zawsze – nie tylko wtedy, gdy ja jestem obok. Pomaga mu w momentach kryzysu, a mnie daje poczucie, że naprawdę wyposażam go w coś, co będzie mu służyć przez lata.
I wiem jedno: pięć minut dziennie to najmniejsza inwestycja, jaka może dać tak duży spokój całej rodzinie.
Zobacz także: Te dzieci są szczęśliwsze od innych. 1 zasada w święta robi wielką różnicę