Tę serię książek pochłania mój syn i wszyscy jego koledzy. Teściowa kpi: „To dla półgłówków”
Mój syn nie chciał tknąć żadnej książki, a teraz czyta jedną za drugą. Wreszcie coś go wciągnęło, ale moja teściowa nie zostawiła na tych książkach suchej nitki. Dlaczego seria „Dziennik cwaniaczka” tak dzieli pokolenia?

Wreszcie pokochał czytanie
Jestem mamą ośmiolatka i od dawna martwiłam się, że moje dziecko nie lubi książek. Próbowaliśmy klasyki dziecięcej, bajek, opowiadań, nawet lektur – nic nie działało. Każda próba kończyła się westchnieniem i zamknięciem książki po kilku stronach. Myślałam, że może takie czasy, że dzieci wolą tablety i gry niż czytanie. A potem w jego ręce trafił „Dziennik cwaniaczka”.
To był strzał w dziesiątkę. Greg Heffley i jego szkolne perypetie rozbawiły mojego syna do łez. Zamiast kłótni o to, żeby przeczytał chociaż rozdział, nagle pojawiły się prośby o kolejną część. Książka, która łączy tekst z obrazkami w formie komiksowych scenek, okazała się kluczem do jego wyobraźni. Wiem, że wielu rodziców narzeka, że to nie „prawdziwa literatura”, ale dla mnie liczy się to, że dziecko wreszcie czyta z własnej woli.
Dlaczego dzieci kochają „Dziennik cwaniaczka”
Seria nie udaje poważnych książek dla dorosłych. Jest lekka, zabawna, pisana językiem bliskim dzieciom w wieku szkolnym. To właśnie dlatego tak działa – dzieci odnajdują w niej swoje codzienne problemy, szkolne gafy i relacje z rówieśnikami. Mój syn nie tylko czyta, ale też komentuje na głos: „Mamo, to dokładnie jak u mnie w klasie!”. Widać, że bohaterowie są mu bliscy, a to ogromna wartość.
Zauważyłam też, że w klasie mojego syna wszyscy chłopcy dosłownie wymieniają się tomami. Jeden skończył, od razu daje drugiemu. Zamiast siedzieć tylko przy konsolach, dyskutują o tym, co się wydarzyło w kolejnych częściach. To nie tylko książki, to swoista „wspólnota czytelników”, która buduje relacje między dziećmi.
Teściowa kontra nowe pokolenie
Tu dochodzimy do punktu zapalnego. Moja teściowa, która uwielbia klasykę i marzy, że wnuk zaczyta się w Sienkiewiczu czy Brzechwie, gdy zobaczyła „Dziennik cwaniaczka”, powiedziała: „To dla półgłówków. Same obrazki, zero literatury”. Przyznam, że zabolało mnie to zdanie. Bo jak wytłumaczyć, że dla dziecka pierwsze kroki w świecie książek mogą wyglądać inaczej niż dawniej?
Powiedziałam jej, że wolę, by mój syn przeczytał trzy tomy „Cwaniaczka” z uśmiechem, niż zmuszał się do pięciu stron poważnej książki, której nie rozumie. Moim zdaniem każde czytanie rozwija – nawet jeśli to lekka forma, nawet jeśli to humor i obrazki. Ważne, że dziecko sięga po książkę z własnej chęci. Kiedy polubi czytanie, wtedy łatwiej będzie mu sięgnąć także po inne tytuły.
List do innych rodziców
Piszę ten list, bo wiem, że wielu rodziców słyszy podobne komentarze. Z jednej strony mamy dzieci, które wreszcie znajdują radość w książkach. Z drugiej – starsze pokolenie, które uważa, że to „za mało”. Chciałabym powiedzieć wszystkim mamom i tatom: nie zrażajcie się. Jeśli wasze dziecko pokochało serię, która może nie ma tysiąca stron tekstu, to i tak jest ogromny sukces. Bo czytanie rodzi się z przyjemności, a nie z przymusu. I tego będę bronić – nawet przed własną teściową.
Julia
Chcesz skomentować albo opisać własną historię? Napisz do nas na adres: redakcja@mamotoja.pl. Czekamy na Twoją opinię.
Zobacz też: 800 plus jednak tylko dla pracujących. „Doceńmy osoby płacące podatki”