Ten zwyczaj rodziców niszczy dzieci szybciej niż porównywanie do innych
Myślałam, że to drobiazg. Że nic się nie stanie, jeśli poprawię, dopytam, przypomnę. Dziś wiem, że to właśnie ten „drobny” zwyczaj podcina dzieciom skrzydła szybciej niż porównywanie ich do innych.

Kiedyś wydawało mi się, że jestem po prostu zaangażowaną mamą. Troskliwą, obecną, czujną. Taką, która widzi, co dziecko może zrobić lepiej, i mu w tym pomaga. „Zrób to jeszcze raz, tylko dokładniej”. „Nie zapomniałeś czegoś?”. „Sprawdź, zanim oddasz”. Brzmi dobrze, prawda? W praktyce – to była codzienna dawka mikrokontroli, którą my, rodzice, często mylimy z miłością.
„Pomagam mu”, czyli odbieram mu siłę
Kiedy mój syn w podstawówce przygotowywał się do konkursu recytatorskiego, z pasją uczył się wiersza. Słuchałam go z dumą, ale po kilku wersach nie mogłam się powstrzymać:
– Nie tak, powiedz to z emocją!
– Ale ja tak czuję – odpowiedział.
Wtedy nie rozumiałam, że właśnie zniszczyłam coś kruchego – jego własne poczucie sprawczości. On nie potrzebował mojej poprawki. Potrzebował wiary, że potrafi.
I to jest właśnie ten zwyczaj, o którym mówię: ciągłe poprawianie, dopowiadanie, podpowiadanie. Te wszystkie „zrób lepiej”, „poczekaj, ja ci pokażę”, „a może zrób tak” – nawet wypowiedziane z troską, uczą dziecko jednego: że nie potrafi samo.
Ciche niszczenie dziecięcej pewności siebie
Nie zauważamy tego, bo w naszej głowie to brzmi dobrze. W końcu chcemy, żeby miało łatwiej, żeby uniknęło błędów.
Ale dziecko nie słyszy tego, co my chcemy powiedzieć. Ono słyszy coś zupełnie innego:
„Nie zrobisz tego dobrze.”
„Nie ufam, że dasz radę.”
„Twoje pomysły nie są wystarczająco dobre.”
Znam dorosłych, którzy do dziś mają w uszach ten ton. I nawet gdy nikt ich nie poprawia, sami wchodzą w tę rolę – swojego wewnętrznego rodzica, który zawsze wie lepiej. To właśnie z tego rodzi się brak pewności siebie, perfekcjonizm, lęk przed błędem. Bo ktoś kiedyś za bardzo chciał „pomóc”.
Kiedy miłość staje się kontrolą
Nie zdajemy sobie sprawy, jak cienka jest granica między troską a kontrolą. Miłość mówi: „Wierzę w ciebie”.
Kontrola mówi: „Wiem lepiej”.
A przecież tak trudno patrzeć, jak dziecko się myli, rozlewa sok, źle odrabia zadanie, spóźnia się. Trudno nie wtrącić się, nie poprawić. Bo wydaje się, że nasza wiedza to tarcza, którą możemy je chronić przed światem. Ale dzieci nie potrzebują tarczy. Potrzebują skrzydeł.
Pamiętam dzień, w którym mój syn zapomniał stroju na WF. Zamiast ratować go i zawieźć mu koszulkę, powiedziałam:
– No trudno, zdarza się.
Wieczorem sam przypiął worek ze strojem do plecaka. Nie potrzebował mojego kazania, tylko konsekwencji. I mojej wiary, że potrafi się nauczyć.
Dlaczego to boli bardziej niż porównywanie
Porównywanie do innych jest bolesne, ale przynajmniej wyczuwalne. Dziecko wie, że mama mówi coś, co jest nie fair. Może się zbuntować, zamknąć w pokoju, przewrócić oczami. Ale poprawianie działa po cichu. Wnika głęboko. I zamiast buntu rodzi zależność. Dziecko uczy się, że nie warto próbować, bo ktoś i tak poprawi. Że lepiej czekać na instrukcję niż ryzykować porażkę.
Znam nastolatków, którzy nie potrafią podjąć decyzji bez konsultacji z rodzicami. Bo całe życie ktoś ich prowadził „za rękę” w imię troski. Znam też rodziców, którzy po latach patrzą na dorosłe dzieci i pytają: „Dlaczego on nie wierzy w siebie?”. Odpowiedź bywa bolesna. Bo kiedyś to my w tę wiarę nie wierzyliśmy.
Zamiast poprawiać, powiedz to jedno zdanie
Kiedy mam ochotę znowu coś podpowiedzieć, przypominam sobie jedno zdanie: „Chcę, żeby uwierzył, że potrafi – nie, że ja wiem lepiej.”
I zamiast poprawiać, mówię:
– Spróbuj po swojemu.
– Jestem ciekawa, jak to zrobisz.
– Wierzę, że dasz radę.
Te słowa działają jak antidotum. Bo dzieci rosną nie od tego, że robimy za nie, tylko od tego, że w nie wierzymy.
Dziś, kiedy patrzę, jak mój syn sam podejmuje decyzje, próbując i myląc się po drodze, czuję dumę. Nie dlatego, że robi wszystko idealnie. Ale dlatego, że w końcu ma w sobie to, czego ja musiałam się uczyć latami – odwagę, by próbować po swojemu.