Reklama

Zmęczenie, którego nie da się odespać

Pamiętam, jak wyglądało moje dzieciństwo. Po szkole biegliśmy na podwórko, graliśmy w gumę, budowaliśmy bazy z koców, czasem po prostu leżeliśmy na trawie. Mieliśmy czas. Dziś moje dziecko ma grafik napięty jak dorosły: szkoła, angielski, robotyka, pianino, basen. I choć wiem, że te zajęcia mają rozwijać, coraz częściej mam wrażenie, że one odbierają coś znacznie cenniejszego – przestrzeń na nicnierobienie, na nudę, na bycie po prostu dzieckiem.

Kiedy widzę, jak wraca do domu, siada z pustym wzrokiem i mówi „nie chce mi się”, nie widzę lenia. Widzę kogoś, kto jest zmęczony ciągłym działaniem, ocenianiem, porównywaniem. Kogoś, kto nie zdążył jeszcze nauczyć się odpoczywać, a już nauczył się funkcjonować w trybie „muszę”.

Dzieci funkcjonują na granicy przeciążenia

Niektóre dzieci mają po osiem godzin lekcji, a potem jeszcze korepetycje i prace domowe. Do tego presja rodziców, by mieć „piątki”, i presja szkoły, by być najlepszym. Efekt? Coraz więcej dzieci z objawami, które jeszcze niedawno przypisywaliśmy tylko dorosłym: bóle głowy, bezsenność, problemy z koncentracją, rozdrażnienie, utrata motywacji.

Jako psycholog i matka czuję, że to nie jest przypadek. Wypalenie dzieciństwa to zjawisko, o którym mówi się coraz częściej – i które widzimy w naszych domach, szkołach, na placach zabaw. To moment, kiedy dziecko nie czuje już ciekawości, nie cieszy go to, co kiedyś sprawiało radość. Zaczyna przypominać małego dorosłego – przemęczonego, zrezygnowanego, bez energii.

Szkoła, która zabiera energię, zamiast ją dawać

Ostatnio byłam na zebraniu. Nauczycielka z dumą opowiadała, że klasa realizuje dodatkowy program, że dzieci uczą się „ponad podstawę”. I choć rozumiem dobre intencje, miałam ochotę zapytać: czy ktoś pytał, czy one mają jeszcze siłę?

Bo szkoła, która miała być miejscem odkrywania świata, coraz częściej staje się miejscem, gdzie dzieci uczą się przetrwania. Nie uczymy ich, jak myśleć, tylko jak spełniać oczekiwania. Nie pozwalamy im się nudzić, choć to właśnie nuda jest początkiem kreatywności. Nie zostawiamy przestrzeni na emocje, bo każda minuta ma być „produktywna”. A przecież to nie tak miało być.

„Nie chce mi się” to wołanie o przerwę, nie o karę

Słyszę rodziców mówiących: „on nic nie robi, tylko siedzi w telefonie”. Ale może ten telefon to jego jedyny sposób, żeby uciec od presji, od zadań, od nieustannego tempa? Może „nie chce mi się” to nie brak ambicji, tylko sygnał alarmowy – że coś pękło.

Bo dzieci, które dziś uznajemy za leniwe, często są po prostu przeciążone emocjonalnie. Mają za dużo bodźców, za dużo wymagań, za mało odpoczynku i bliskości. Za mało czasu na bycie sobą.

Potrzebujemy dzieciństwa z powrotem

Pewnego dnia po prostu odwołałam zajęcia. Powiedziałam: „Nie idziemy dziś nigdzie. Jemy kolację w piżamach, oglądamy film i idziemy spać wcześniej”.

Po raz pierwszy od dawna zobaczyłam w oczach mojego dziecka błysk. Nie ekscytację z nowej aplikacji czy sukcesu w klasie, tylko zwykłą radość bycia razem, bez pośpiechu.

Zrozumiałam wtedy, że dzieciństwo nie potrzebuje ulepszania. Potrzebuje spokoju, obecności i luzu. Potrzebuje powrotu do prostych rzeczy – wspólnego śniadania, spaceru, rozmowy. Bo to, co dziś nazywamy „lenistwem”, często jest cichym protestem wobec świata, który za wcześnie chce zrobić z dzieci dorosłych.

Czas, żebyśmy się zatrzymali

Może powinniśmy wszyscy – rodzice, nauczyciele, system – zrobić krok wstecz. Zastanowić się, czy dzieci naprawdę potrzebują więcej wiedzy, czy może więcej czułości. Czy naprawdę chodzi o „nie chce mi się”, czy o to, że odebraliśmy im prawo do bycia zmęczonymi?

Bo jeśli tego nie zrozumiemy teraz, wychowamy pokolenie, które nie będzie już wiedziało, czym jest radość z życia. Pokolenie dorosłych, którzy już w wieku dwunastu lat stracili siłę, by marzyć.

Reklama
Reklama
Reklama