Reklama

Działka, słońce i zero internetu – plan idealny

Pani Agata już w maju zaplanowała dla syna zupełnie inne wakacje niż te, które oferuje codzienność w mieście. Żadnych tabletów, gier, smartfonów ani filmików z YouTube. Tylko natura, trawa pod bosymi stopami, nocowanie w namiocie i kąpiele w pobliskim jeziorze. Zatęskniła za dzieciństwem bez ekranów – i chciała, żeby jej syn też poczuł, jak to jest nudzić się na łonie przyrody, ale w ten dobry, twórczy sposób.

Reklama

„Zawiozłam Antka na działkę do moich rodziców z przekonaniem, że to będą najlepsze tygodnie jego dzieciństwa. Nawet wydrukowałam listę pomysłów na zabawy, podpowiedzi, jak zrobić łuk z gałęzi, jak zbudować szałas czy ułożyć kamienie w tor do puszczania statków” – napisała mama w swoim liście.

Dziadek i babcia z początku ochoczo podjęli temat „offline’owych wakacji”. Zgoda była – nie dajemy telefonu, nie włączamy bajek, nie puszczamy TikToka. I tak było… przez pierwsze dwa dni.

„Zobacz Antoś, ale się wywalił! A to dopiero numer!”

W trzecim dniu sielanki, kiedy Antek zaczął się nudzić po raz dziesiąty w ciągu godziny, dziadek – z dobrego serca i w poczuciu misji zabawienia wnuka – wyciągnął telefon. Pokazał jeden śmieszny filmik. A potem drugi. I trzeci. Zaczęło się niewinnie: pies grający na pianinie, człowiek, który spada z huśtawki, ktoś, kto wylał na siebie farbę. Śmiechu było co niemiara. Problem w tym, że skończyło się na regularnym „oglądaniu czegoś śmiesznego” codziennie przed obiadem. I po kolacji. I rano, „żeby się dobrze dzień zaczął”.

„Kiedy po tygodniu przyjechałam na weekend i zapytałam Antka, co robił, odpowiedział: Dziadek mi puszczał memy. Były lepsze niż te, co mi kolega pokazywał w szkole. Osłupiałam” – relacjonuje matka.

Okazało się, że dziadek nie tylko pokazał Antkowi śmieszne filmiki z internetu, ale też zasugerował, że mama przesadza z tym zakazem ekranów, bo „teraz to inne czasy”.

Kto ma rację? Gdy rodzinne granice się rozjeżdżają

Pani Agata nie kryje oburzenia, ale i rozczarowania. Nie tylko dlatego, że jej plan przepadł, ale dlatego, że została – jak pisze – „zignorowana we własnych zasadach”. Miało być bez ekranów, bez internetu, z książkami, kijkami i robakami, a skończyło się tak, że syn wrócił z działki z nowymi powiedzonkami z internetu i pytaniami o memy, których sensu nawet nie rozumiał.

„To nie są złe intencje. Wiem, że tata chciał dobrze. Ale granice, które ustalam jako rodzic, muszą być respektowane. To moje dziecko. To ja je wychowuję. A teraz muszę się tłumaczyć, dlaczego u dziadka było wolno, a u nas nie” – podsumowuje autorka listu.

I choć wielu dziadków i babć chce tylko rozbawić wnuki, pokazać im coś „na szybko”, żeby się nie nudziły, warto pamiętać: rodzicielskie granice to nie fanaberia. To świadoma decyzja. I nie chodzi o to, żeby dzieciom zabraniać śmiechu. Chodzi o to, żeby nie odpuszczać, gdy w grę wchodzą wartości i zasady, jakie chcemy przekazać.


Reklama

Rodzicu – znasz to z własnego podwórka? A może dziadek lub babcia też przemycili coś, co miało nie być pokazane dziecku? Napisz do nas – twoja historia może pomóc innym. Na wiadomości czekamy pod adresem: redakcja@mamotoja.pl.

Reklama
Reklama
Reklama