Wychowawczyni kolonijna: „Pokolenie Z wyginie. Wystarczyła jedna zasada i zaczęło się piekło”
Agata od lat jeździ na kolonie jako wychowawczyni. Przez jej grupy przewinęły się dzieci płaczące z tęsknoty, takie, które nie chciały wracać do domu, i te zupełnie nie do opanowania, po które musieli przyjeżdżać rodzice. Ale tego lata spotkało ją coś zupełnie nowego. „Nagle przestali brać udział w zajęciach” – pisze rozżalona.

Cześć Dziewczyny!
Piszę do Was z serca Mazur, ale wcale nie jest mi wesoło. Nadal próbuję ochłonąć po tym, co wydarzyło się kilka dni temu. Niedługo część dzieci wróci do domów, przyjedzie kolejna grupa, a ja wciąż mam w głowie obraz pierwszego poranka.
Chaos na koloniach. To była tylko jedna zasada
Wystarczyła jedna prosta zasada: tylko godzina z telefonem dziennie. Wprowadziłam ją już pierwszego dnia. Efekt? Zbiorowy bunt. Płacz, fochy. Nagle koloniści przestali brać udział w zajęciach. Następnego dnia mieliśmy zrobić podchody w lesie i co usłyszałam od 14-latków? „Nie pójdę tam, bo się zgubię bez komórki”. Zamiast radości z atrakcji – lęk i dezorientacja. Zamiast ciekawości – podejrzliwość wobec mojej osoby. Od razu straciłam w oczach tych dzieciaków.
Niektórzy podchodzili do mnie z pytaniami: „Czy mogę sprawdzić pogodę?” albo „A jak mama napisze, że co słychać, to co mam zrobić, nie odpisać?”. Słysząc te pytania, czułam wielką irytację. Jak mam im wytłumaczyć, że to nie kara? Bo to nie były luźne pytania, raczej błagalne prośby. Zrodzone ze strachu przed byciem offline. I nie, nie chodzi o brak dyscypliny. To po prostu inna cywilizacja. Inne potrzeby. Inna rzeczywistość, w której offline znaczy odcięty od świata.
Zabrałam im telefony. Dzieci snuły się jak zombie
W wolnym czasie podsuwałam im planszówki, gry terenowe, robienie bransoletek z muliny. W zamian dostałam obojętność i drwiny. Jeden chłopiec spojrzał na mnie z powagą i zapytał: „A co to jest mulina?”. Dziewczynki, które miały szyć maskotki z filcu, po pięciu minutach rzuciły wszystko i wyszły. Próbowałam z nimi rozmawiać, tłumaczyć, że takie zajęcia to też zabawa. Ale widziałam w ich oczach zrezygnowanie. W wolnym czasie snuli się jak zombie. Nadąsani, w małych grupkach. Dopiero trzeciego dnia zaczęli normalnie rozmawiać i śmiać się.
Nie mogę przestać o tym myśleć
To doświadczenie dało mi do myślenia. Może dla nich offline to nie tylko dyskomfort, ale prawdziwa pustka? Skoro całe ich życie, emocje, a nawet tożsamość, znajdziemy w telefonach, to czy można się dziwić, że odcięcie boli? Ale przecież nie chcemy wychować dzieci, które przestają funkcjonować, gdy nagle wyłączą Wi-Fi. Przecież wszystko może się zdarzyć.
Gdy opowiadałam im, jak graliśmy w podchody z kartką i długopisem, czułam się jak staruszka opowiadająca o pralce Frani. I choć czasem śmieję się z tego z koleżankami, w głębi duszy czuję smutek. Piszecie często o rodzicielstwie. Może warto zadać rodzicom pytanie: co zetki zrobią, jeśli zabierzemy im telefony? Ale też odwrotnie: co się stanie, jeśli telefony przyrosną im do rąk? Może to już ostatni dzwonek, żeby znaleźć kompromis.
Do usłyszenia, Agata
Na wakacje nie składają się same beztroskie chwile, to także dobry czas na refleksję nad tym, co naprawdę ważne, co daje nam radość, a co męczy bardziej niż upał w lipcu. Jeśli masz taką historię o rodzinie, codzienności, relacjach, zmianach, napisz do nas na redakcja@mamotoja.pl albo bezpośrednio do mnie: maria.kaczynska-zandarowska@burdamedia.pl.