„Zjesz, jak zapłacę” – to moja żelazna zasada w sklepie. To ja wychowuję dziecko, a nie ono mnie
Kiedy idę z dzieckiem na zakupy, mam jedną prostą zasadę: nie jemy niczego przed zapłaceniem. Dla wielu może to być surowe podejście, ale ja uważam, że to podstawa uczciwego wychowania i szacunku do innych.

Dlaczego nie pozwalam dziecku zjadać bułki przed kasą
Szanowna Redakcjo, pozwolę sobie skomentować tekst, jaki ostatnio u Was przeczytałam. Całkowicie zgadzam się z autorką. Od kiedy zostałam mamą, wiedziałam, że będę konsekwentna w wychowaniu. W sklepie obowiązuje u nas żelazna zasada: niczego nie jemy, dopóki za to nie zapłacę. Nie ma wyjątków od tej reguły – nawet jeśli dziecko płacze, marudzi czy próbuje mnie przekonać, że „to tylko bułka”.
Dla mnie to nie kwestia drobiazgu, ale fundamentu wychowawczego. Jeśli raz ugnę się i pozwolę zjeść coś „na próbę”, nauczę dziecko, że zasady można naginać, a małe oszustwo da się wytłumaczyć. A ja chcę, żeby wiedziało, że uczciwość nie podlega dyskusji.
Nie rozumiem matek, które jeszcze w alejce sklepowe wyciągają mus w tubce czy batonik, żeby dziecko miało zajęcie. Moim zdaniem to wygoda dorosłych, a nie troska o malucha. W efekcie dziecko uczy się wymuszania, wrzaskiem zdobywa przewagę, a mama zamiast stawiać granice – poddaje się.
Konsekwencja to nie zimne serce, ale nauka na całe życie
Wielu znajomych mówiło mi: „po co się męczysz, daj mu tę bułkę, przecież i tak zapłacisz”. Ale dla mnie to nie jest takie proste. Chcę, żeby moje dziecko od początku wiedziało, że pieniądze, zakupy i zasady są poważną sprawą. Nie ma znaczenia, czy to bułka za 50 groszy czy batonik – dopóki towar nie przejdzie przez kasę, nie jest nasz.
Konsekwencja nie oznacza braku serca. Kiedy moje dziecko wrzeszczy w sklepie, czasem mam ochotę ustąpić, żeby uciszyć sytuację i uniknąć spojrzeń innych klientów. Ale wtedy powtarzam sobie, że to ja jestem dorosła i to ja wyznaczam granice. Jeśli nauczę malucha, że krzyk działa, będę miała problem nie tylko w sklepie, ale też w domu, w szkole czy w przyszłości, kiedy będzie próbował negocjować inne zasady.
Wiem, że niektórym rodzicom wydaje się, że to „tylko taki etap”, że dziecko „musi się wyszaleć”. Ja patrzę na to inaczej: każdy taki moment to okazja do pokazania, że świat działa według zasad, a one są po to, żeby ich przestrzegać.
To ja wychowuję dziecko, a nie ono mnie
Nie pozwalam, żeby moje dziecko kierowało moimi decyzjami w sklepie. To ja jestem dorosła i to ja mam wychowywać, a nie odwrotnie. Jeśli ulegnę dla świętego spokoju, dam mu sygnał, że to ono rządzi sytuacją. A tego nie chcę – bo wiem, że później będzie mi jeszcze trudniej.
Rozumiem, że czasami rodzicom brakuje cierpliwości. Wiem, że łatwiej jest wcisnąć dziecku coś do rączki, żeby mogło zająć się jedzeniem i nie płakało. Ale to tylko chwilowe rozwiązanie. Za kilka lat to samo dziecko będzie wymuszać nowy telefon, markowe ubrania albo inne zachcianki – bo przecież nauczyło się, że płaczem i krzykiem da się zdobyć wszystko.
Ja chcę, żeby moje dziecko miało jasne granice. Żeby wiedziało, że nie zawsze dostanie to, czego chce, i że na pewne rzeczy trzeba poczekać. Może dzięki temu będzie później bardziej cierpliwe, wyrozumiałe i uczciwe wobec innych.
Moja zasada „zjesz, jak zapłacę” nie jest fanaberią ani przesadną surowością. To świadomy wybór wychowawczy, który – wierzę – zaprocentuje w przyszłości. Wychowanie to nie tylko przytulanie i spełnianie zachcianek, ale też nauka cierpliwości, uczciwości i respektowania zasad. Dlatego nie dam się przekonać, że bułka przed kasą to „nic wielkiego”. Dla mnie to początek budowania charakteru mojego dziecka.
Ola
Chcesz skomentować albo opisać własną historię? Napisz do nas na adres: redakcja@mamotoja.pl. Czekamy na Twoją opinię.
Zobacz też: „To tylko bułeczka”. Jeśli też na to pozwalasz, uczysz dziecko kraść