Reklama

Widziałam u Was tekst o rozpoczęciu roku i piszę ten list jako mama, która absolutnie nie zgadza się z krytyką rodziców, którzy nie uczestniczą w apelu u swoich starszych dzieci. Mój syn chodzi do siódmej klasy i od trzech lat sam idzie na apel, a potem na spotkanie z wychowawcą. I uważam, że to dla niego dobre. On wie, że mu ufam, że jest wystarczająco duży, by poradzić sobie sam. Nie rozumiem, dlaczego wciąż mamy traktować nastolatki jak maluchy.

Przecież kiedy sami idziemy do nowej pracy, nikt nas nie prowadzi za rękę. Nie czeka obok mama, żeby upewnić się, czy damy radę. Dlaczego więc mamy takie podejście do 12- czy 13-latków? To są dzieci, które same obsługują telefony, komunikatory, a często i młodsze rodzeństwo. Samodzielność nie rodzi się z dnia na dzień – trzeba ją ćwiczyć.

Nadopiekuńczość tylko szkodzi

Rozumiem emocje – każdy rodzic chce być blisko swojego dziecka. Ale w mojej ocenie prowadzenie ucznia do szkoły w szóstej czy siódmej klasie jest po prostu nadopiekuńczością. Dzieci czują wtedy, że nie ma w nich zaufania, że są wiecznie „za małe”. A przecież to właśnie ten wiek, kiedy powinni stopniowo brać odpowiedzialność za siebie.

Zamiast martwić się o to, czy mama będzie na korytarzu, dziecko powinno skupić się na spotkaniu z kolegami, na nowym planie lekcji, na rozmowie z nauczycielem. Obecność rodziców tylko utrudnia ten naturalny proces.

Szkoła to nie przedszkole

Nie twierdzę, że trzeba zostawiać pierwszoklasistę samego w drzwiach szkoły – to zupełnie inna sytuacja. Ale starsze dzieci? Dajmy im odetchnąć, niech poczują, że to one są odpowiedzialne za swój start w nowym roku szkolnym. Szkoła to nie przedszkole. Nie musimy tam wchodzić z nimi za każdym razem.

Moim zdaniem warto zadać sobie proste pytanie: skoro nikt nie towarzyszy nam w pierwszym dniu pracy, to dlaczego dzieci w wieku nastoletnim muszą mieć obok rodziców przy każdym szkolnym kroku?

Zobacz także: Z rozpoczęcia roku wróciłam zażenowana. Rodzice są leniami i w ogóle nie myślą o dzieciach

Reklama
Reklama
Reklama