Jeden rzut oka na buciki mojego Jasia i już wiedziałam: panie w przedszkolu to zwykłe hipokrytki
Są takie momenty, kiedy serce matki zamiera i w jednej chwili wybucha gniewem. Myślałam, że przesadzam, dopóki nie zobaczyłam, w jakim stanie odebrałam swojego synka z przedszkola.

Buciki założone na odwrót – błahostka czy powód do niepokoju?
Weszłam do sali z uśmiechem, gotowa przytulić Jasia i wysłuchać, co dziś robił. Zamiast tego poczułam, jak we mnie gotuje się krew. Mój synek stał przede mną w bucikach założonych odwrotnie – prawy na lewą nogę, lewy na prawą. Może ktoś powie: nic takiego. Ale dla mnie to był symbol. Symbol zaniedbania, lekceważenia i kłamstw, które słyszałam jeszcze kilka dni wcześniej, gdy zapewniano mnie, że panie pilnują wszystkiego i reagują od razu, jeśli dziecko ma choćby najmniejszy problem.
Patrzyłam na Jasia, który chodził w ten sposób prawdopodobnie przez kilka godzin. Jak miał się czuć? Niewygoda, ucisk, może ból – a żadna z dorosłych osób tego nie zauważyła. Trudno mi uwierzyć, że ktoś mógł nie dostrzec tak oczywistej rzeczy.
Przedszkolne obietnice kontra rzeczywistość
Jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego rozmawiałam z nauczycielkami. Słyszałam wtedy same piękne słowa: że każde dziecko jest pod opieką, że reagują błyskawicznie na wszystkie sygnały, że bezpieczeństwo i komfort maluchów to dla nich priorytet. Brzmiało to tak dobrze, że uwierzyłam. Oddawałam Jasia z nadzieją, że jest w dobrych rękach.
A potem ta scena z bucikami. Niby drobiazg, a jednak coś, co podważyło całą moją wiarę w to przedszkole. Bo jeśli nikt nie zauważył takiego szczegółu, to co się dzieje, kiedy sprawa jest poważniejsza? Czy naprawdę mogę ufać osobom, które tak bardzo rozminęły się ze swoimi deklaracjami?
Dla mnie to była lekcja. Słowa to jedno, a praktyka – drugie. I niestety, już na samym początku drogi z przedszkolem poczułam się oszukana.
Głos matki, która drży z niepokoju
Nie jestem nadopiekuńcza. Wiem, że dzieci uczą się na błędach i że czasem same muszą sobie poradzić. Ale od przedszkola oczekuję czujności i zainteresowania. To nie jest klub zabaw, tylko miejsce, gdzie zostawiam swoje największe szczęście na kilka godzin dziennie. I kiedy widzę, że te podstawowe obowiązki są ignorowane, czuję złość, ale też ogromny smutek.
Nie chodzi tylko o te buty. Chodzi o zaufanie, które w jednej chwili zostało nadwyrężone. Nie po to prowadziłam rozmowy adaptacyjne, nie po to słuchałam zapewnień, żeby teraz odkrywać, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Mam prawo być oburzona. Mam prawo oczekiwać, że ktoś spojrzy na moje dziecko i zauważy, że coś jest nie tak.
Dziś patrzę na Jasia i myślę: dopiero zaczęliśmy przygodę z przedszkolem, a ja już czuję, że muszę być w gotowości, jakbym sama miała pilnować każdego kroku. A przecież oddałam go tam po to, żeby miał opiekę, której ja w ciągu dnia nie mogę mu dać.
Mama Jasia
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl
Zobacz też: Nauczycielka przedszkolna o niepokojącym trendzie: „Zaczyna się, gdy dzieci przestają jeść”