Kto właściwie wymyślił te świąteczne konkursy dla dzieci? Po tym, co usłyszałam, zbaraniałam
Co roku obiecuję sobie, że tym razem nie dam się wciągnąć w ten świąteczny sprint rodzica. A potem przychodzi grudzień, a ja znów siedzę po nocach z klejem na palcach, szukając „jeszcze fajniejszego pomysłu” na konkursowy stroik.

Gdy grudzień zamienia się w olimpiadę rodziców
Jestem mamą od wielu lat, ale dopiero niedawno dotarło do mnie, że grudzień nie jest już miesiącem magii, tylko… zawodów. Kto zrobi ładniejszy stroik, kto przyniesie bardziej kreatywną ozdobę, kto przygotuje „oryginalny kostium pastuszka”, najlepiej taki, który wygląda jak z planu filmowego Netfliksa.
Nadchodzi mail ze szkoły, a mnie automatycznie robi się ciepło – nie ze wzruszenia, ale z adrenaliny. Bo wiem, że zaraz dostanę listę zadań, które niby są „dla dzieci”, ale w praktyce spadają na rodzica. I jasne, można powiedzieć: „Odpuść, przecież nie musisz”. Ale powiedz to dziecku, które widzi, że inni przynoszą prace, od których spokojnie można odpalić konkurs na Pinterest.
„Proszę pamiętać: dziecko powinno wykonać pracę samodzielnie”
Za każdym razem, gdy widzę to zdanie, wybucham śmiechem. Oczywiście, że powinno. I oczywiście, że realnie ten stroik powstał dzięki rzetelnej współpracy dziecka, mamy, taty, babci, wujka od cięcia desek i kleju na gorąco, który parzy jak wyrzut sumienia.
Pamiętam, jak któregoś roku moja córka naprawdę chciała zrobić wszystko sama. I zrobiła. Jej stroik był krzywy jak wieża w Pizie i trochę się sypał. Oddała go z dumą. A ja, stojąc obok ozdoby wyglądającej jak makieta planu Pharrella Williamsa, zrozumiałam, że konkursy świąteczne to nie zawsze „celebracja kreatywności dzieci”, tylko test rodzicielskiej wydolności.
Kiedy to się zaczęło? I dlaczego nikt tego nie zatrzymał?
Zapytana kiedyś nauczycielka powiedziała mi coś, co do dziś chodzi za mną jak choinkowa piosenka z galerii handlowej. „Te konkursy zawsze były. Rodzice lubią się angażować, a dzieci są z tego dumne”. I wtedy mnie olśniło. Tak, konkursy zawsze były. Ale czasy się zmieniły.
Mamy więcej obowiązków, mniej czasu, więcej presji i porównywania się. Internet dorzucił swoje trzy grosze: nagle wszystko musi być „idealne”, „estetyczne”, „Pinterest ready”. A ja naprawdę chciałabym po prostu spędzić grudzień, robiąc kakao i patrząc, jak dzieci wieszają bombki, a nie walcząc o tytuł Najlepiej Zorganizowanej Matki Roku.
Czy musimy w tym brać udział?
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam się wyrabiać. Może wtedy, gdy liczba konkursów przewyższyła liczbę wolnych wieczorów. Może wtedy, gdy zamiast radości, zaczęłam czuć tylko presję. A może wtedy, gdy moje dziecko wyznało: „Mamo, moja praca jest brzydsza niż innych. Bo ja sama robiłam”.
To był moment, który mnie zatrzymał. Bo po co to wszystko, jeśli dziecko w środku czuje się gorsze? Od tamtej pory robię inaczej. Pomagam, ale nie wyręczam. Podpowiadam, ale nie projektuję. I przede wszystkim – tłumaczę, że konkurs to tylko zabawa, nie ranking wartości.
Chcę wrócić do świąt, nie do zawodów
Kiedy patrzę na ten cały grudniowy maraton, myślę sobie, że ktoś kiedyś miał pewnie świetną intencję. Chciał włączyć dzieci w tworzenie tradycji. Problem w tym, że tradycja zamieniła się w wyścig, a rodzice stukają pistoletem na klej częściej niż w ekspres do kawy.
Czy da się to zatrzymać? Może nie globalnie. Ale lokalnie – w naszym domu – jak najbardziej. I może właśnie na tym polega dorosłe rodzicielstwo: żeby umieć powiedzieć stop tam, gdzie zaczynamy gubić sens. A sens świąt nie tkwi w idealnym stroiku. Tylko w tym, że zrobiliśmy go razem. I że mieliśmy na to czas, energię i trochę serca – a nie deadline.
Zobacz także: Składka na prezent dla nauczycielki? W tym roku powiedziałam: stop