Reklama

W jednej chwili książki przestały być tylko książkami – stały się dowodem na to, że gdzieś obok nas rozgrywała się tragedia.

Reklama

Miało być zwykłe ogłoszenie na Facebooku

Podręczniki kupiłam w lipcu, przez lokalną grupę na Facebooku. Pani, która je sprzedawała, była miła i uprzejma. Pisała, że jej córka skończyła właśnie klasę, a książki są w dobrym stanie, gotowe do oddania w nowe ręce.
– Woli pani odebrać osobiście? – zapytała.
Pojechałam. Dostałam reklamówkę z kompletem – matematyka, polski, historia, geografia. Wszystko wyglądało idealnie.

Liściki, które mrożą krew w żyłach

Kilka dni później zaczęłam je podpisywać imieniem mojej córki. W jednej z książek, między rozdziałem o średniowieczu a ćwiczeniami z mapy, znalazłam małą, zmiętą kartkę. Myślałam, że to ściąga. Rozłożyłam.
„Jesteś zerem. Nikt cię nie lubi. Lepiej zniknij”.
Serce zabiło mi szybciej. W kolejnych książkach znalazłam następne.
„Tłusta świnio, śmierdzisz, nie siadaj koło mnie”.
„Wszyscy wiedzą, że jesteś nienormalna”.
„Twoja stara płacze? Dobrze. Tak ma być”.

To nie był jeden złośliwy żart

Nie wyglądało to na przypadek. Było kilkanaście takich kartek – jedne wydarte z zeszytu, inne napisane na kolorowych karteczkach samoprzylepnych. Ten sam charakter pisma, te same słowa, powtarzana w kółko nienawiść.
Poczułam ścisk w żołądku. Pomyślałam o mojej córce. O tym, jak by się czuła, gdyby w każdej książce, do której zagląda, czekał na nią kolejny policzek w postaci tych słów.

Gdzie byli dorośli?

Przewertowałam podręczniki do końca. W jednej książce były rysunki przedstawiające karykatury dziewczynki – grube, krzywe postacie z podpisami: „to ona”.
Nie mogłam przestać myśleć: czy ktoś z nauczycieli to widział? Czy rodzice tej dziewczynki wiedzieli?
Znałam imię i nazwisko poprzedniej właścicielki, było wpisane na pierwszej stronie podręcznika.

Długa noc i trudna decyzja

Całą noc chodziłam po domu, rozważając, co zrobić. Z jednej strony to nie była moja sprawa. Z drugiej – miałam w rękach dowody uporczywego dręczenia dziecka. I świadomość, że jeśli nic nie zrobię, może nikt się o tym nigdy nie dowie.
Rano zadzwoniłam do szkoły, do której chodziła dziewczynka. Sekretarka wysłuchała mnie w ciszy. Potem powiedziała: „Wie pani, my się domyślaliśmy, że coś jest nie tak. Ale ona nigdy nie chciała mówić. Przyjdzie pani z tymi książkami?”.

To, co znalazłam, było jak zimny prysznic. Pokazało mi, że przemoc psychiczna w szkole wcale nie musi być krzykiem na korytarzu. Czasem to szept na lekcji, śmiech w kącie sali albo małe karteczki wkładane między strony podręcznika – tak, by nikt inny nie widział.
Rozmawiałam z psycholożką szkolną. Powiedziała, że takie „niewidzialne” dręczenie potrafi być jeszcze bardziej wyniszczające niż jawne wyzwiska. Dziecko czuje się osaczone, bo oprawca znajduje sposób, by dotrzeć do niego wszędzie – nawet wtedy, gdy jest samo.

Reklama

Nie moja córka, ale mogła być

Nie znam dalszego ciągu tej historii. Wiem tylko, że przekazałam książki w ręce osób, które mogły coś zrobić. Wróciłam do domu i długo patrzyłam na swoją córkę. Pomyślałam, że każda matka chciałaby, by ktoś inny też zareagował, gdyby to jej dziecko było w środku tego koszmaru.
Bo czasem ratowanie dziecka zaczyna się od otwarcia nie tej strony w podręczniku, co trzeba.

Reklama
Reklama
Reklama