Mąż nie zgadza się, bym wróciła do pracy i oddała dziecko do żłobka. Wydziela mi kieszonkowe
Kiedy poznałam mojego męża, wydawało mi się, że złapałam pana Boga za nogi. Był czuły, opiekuńczy, miał ambicje. Zawsze mówił, że rodzina to dla niego najważniejsze. I rzeczywiście – do pewnego momentu w to wierzyłam.

Po urodzeniu pierwszego dziecka zostałam w domu. Naturalne – pomyślałam – przecież ktoś musi się nim zająć. Potem pojawiło się drugie i już nie wróciłam do pracy. Tłumaczyłam sobie, że „jeszcze nie czas”. Ale czas mija, dzieci rosną, a ja coraz częściej łapię się na tym, że chcę wrócić do pracy, wyjść z domu, poczuć się znowu jak dorosła kobieta.
Mój mąż nie chce o tym słyszeć. „Po co ci praca? Żeby obcy wychowywali nasze dzieci? Żłobek to fabryka chorób, a ty masz być z nimi w domu” – powtarza. Każda próba rozmowy kończy się kłótnią. I za każdym razem to ja czuję się winna, bo przecież powinnam „docenić”, że on utrzymuje dom.
„Kieszonkowe zamiast niezależności”
Ale czy utrzymuje naprawdę? Owszem, płaci rachunki, kredyt i większe wydatki. Ale ja dostaję od niego tylko kieszonkowe. Tak, to słowo pada w naszym domu. Kieszonkowe – jak dla nastolatki. Co miesiąc dostaję określoną kwotę na jedzenie, chemię, jakieś drobne zakupy, ciuchy. Jeśli brakuje – to mój problem. Jeśli chcę kupić coś „ponad plan”, muszę się tłumaczyć.
Kiedyś zapytałam go, dlaczego nie możemy usiąść i wspólnie planować budżetu. Odpowiedział: „Bo to ja zarabiam, a ty tylko wydajesz”. Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył. Te słowa dudnią mi w głowie do dziś.
Najgorsze jest to, że nie wiem, ile on naprawdę zarabia. Nie mam wglądu w konto. Nie wiem, czy odkłada, czy wydaje na siebie. Moja rzeczywistość to 1700 zł w portfelu co miesiąc, które mają wystarczyć na życie.
Kocham go, ale czuję się jak więzień
Kocham mojego męża – a może raczej kochałam go takiego, jakim był kiedyś. Dziś coraz częściej widzę, że to, co robi, nie jest troską, tylko kontrolą. Wmawia mi, że praca nie ma sensu, że dzieci potrzebują mnie w domu, że powinnam być wdzięczna. A ja czuję, że tracę samą siebie.
Patrzę na koleżanki, które wróciły do pracy. Narzekają na zmęczenie, ale mają swoje pieniądze, mają wybór. Ja nie mam nic. Nie mogę kupić sobie nawet nowej bluzki bez poczucia winy. Muszę tłumaczyć się, dlaczego wydałam więcej na zakupy. Żyję jak w złotej klatce – jest dom, jest rodzina, na zewnątrz wszystko wygląda idealnie. A w środku ja duszę się każdego dnia coraz bardziej.
Piszę ten list, bo już nie wiem, co jest normalne. Czy normalne jest to, że kobieta w małżeństwie musi prosić o pieniądze jak dziecko? Że nie ma prawa decydować, czy chce wrócić do pracy? Że miłość staje się narzędziem kontroli?
Czuję, że jeśli nic się nie zmieni, za parę lat nie zostanie ze mnie nic – tylko cień kobiety, która kiedyś wierzyła, że małżeństwo to partnerstwo.
Zobacz także: „Nie mam załamania. Mam męża”. Co robić, gdy partner jest emocjonalnie nieobecny?