Reklama

Mam 29 lat, roczne dziecko i poczucie, że coraz bardziej tracę grunt pod nogami. Nie pracuję – opiekuję się synkiem i domem. To było nasze wspólne ustalenie: „Ty zajmiesz się dzieckiem, ja będę zarabiał” – powiedział mój mąż. Zgodziłam się, bo wierzyłam, że tworzymy drużynę.

Reklama

Dziś drużyny nie widzę. Widzę tylko to, że co miesiąc dostaję od niego 1300 zł na jedzenie. Ani grosza więcej. To nie jest „nasz budżet”, to nie są „nasze pieniądze”. To mój „przydział”. Limit, z którego mam nakarmić rodzinę i radzić sobie przez 30 dni. Jeśli coś zostaje – chwała mi. Jeśli brakuje – słyszę, że to moja wina, że „nie potrafię gospodarować”.

Tylko jak mam gospodarować, skoro ceny w sklepach szybują w górę, a ja mam się tłumaczyć, że mleko znów podrożało, że pieluchy kosztują więcej, że słoiczki dla dziecka zjadają połowę budżetu?

Nie wiem, co z resztą pieniędzy

Mąż mówi, że utrzymuje nasz dom. To prawda – opłaca rachunki, kredyt, paliwo, swoje rzeczy. Ale ile naprawdę zarabia? Nie wiem. Nigdy mi tego nie powiedział. Z jego strony rozmowa o pieniądzach wygląda tak: ja dostaję 1300 zł i mam „sobie radzić”, a on „wie, co robi z resztą”.

Pamiętam, jak w zeszłym miesiącu zabrakło mi pieniędzy pod koniec. Miałam w portfelu 20 zł i pustą lodówkę. Poprosiłam go o dodatkowe 200 zł. Zrobił mi awanturę, że „rozpasałam się” i że w życiu nie da mi nic ponad to, co ustalił. Zostałam z poczuciem wstydu i winy, że w ogóle poprosiłam.

Dziś wiem, że to nie tylko kwestia pieniędzy. To kwestia kontroli. On ma władzę. On decyduje, ile mogę wydać. A ja? Ja mogę się tylko dostosować.

Nie jestem partnerką, tylko petentką

Najbardziej boli mnie to, że w oczach męża moje zajmowanie się dzieckiem i domem to „nic”. On mówi, że pracuje ciężko i że „zarabia na nas wszystkich”. A ja? Karmię, przewijam, sprzątam, gotuję, piorę, stoję w kolejkach w przychodni. I w nagrodę dostaję 1300 zł.

Zdarza się, że stoję w sklepie z kalkulatorem i odejmuję kolejne produkty, bo wiem, że nie starczy. Zdarza się, że dziecku kupię tańszą kaszkę, choć serce boli. Zdarza się, że dla siebie nie kupię nic – bo przecież ważniejsze jest, żeby starczyło do końca miesiąca.

I coraz częściej łapię się na myśli, że to nie jest życie. To przetrwanie. To wieczne poczucie, że muszę się tłumaczyć, usprawiedliwiać, udowadniać, że jestem „zaradna”. A przecież małżeństwo nie powinno tak wyglądać. Nie powinno polegać na tym, że jedno trzyma drugie na krótkiej smyczy i wyznacza, ile mu „wystarczy”.

Kiedyś wierzyłam, że jesteśmy drużyną. Dziś czuję się jak petentka we własnym domu, która musi co miesiąc brać 1300 zł i udowadniać, że potrafi cudownie rozmnożyć chleb.

Reklama

Zobacz także: „Nie mam załamania. Mam męża”. Co robić, gdy partner jest emocjonalnie nieobecny?

Reklama
Reklama
Reklama