Moje dziecko pracuje na kasie w Biedronce. I jestem z tego dumna
Nie wyjechało do Tajlandii, nie siedzi całymi dniami na TikToku. Zamiast tego wstało o 5:30, żeby zdążyć na poranną zmianę. I wiecie co? To był jego wybór.

Gdy mój syn powiedział, że nie składa papierów na studia, bo chce „poznać życie”, pomyślałam: bunt? Kryzys? Strach? A potem usłyszałam, że szuka pracy. Dorywczej, zwyczajnej, żeby samemu opłacić pokój w wynajmowanym mieszkaniu, zarobić na życie i... zrozumieć, kim chce być. Dziś kasuje zakupy w jednej z warszawskich Biedronek. I jestem z niego dumna. Naprawdę.
Nie od razu Harvard
Mój syn zawsze miał świetne oceny. Liceum z czerwonym paskiem, wysokie wyniki z matury z rozszerzonej matematyki, biologii i angielskiego. Całe otoczenie oczekiwało, że z marszu pójdzie na prestiżowe studia. Tylko że on... nie chciał. Mówił, że nie wie, co dalej, że ma dość „edukacyjnego wyścigu”, że potrzebuje roku na złapanie oddechu i zderzenie się z rzeczywistością.
W pierwszej chwili nie rozumiałam. Przecież tyle dzieci marzy o studiach. Przecież to szansa, której nie wolno zmarnować. A potem zrozumiałam: on nie chce marnować szansy. On chce wiedzieć, po co ją wykorzystuje.
Samodzielność zamiast komfortu
Gdy rówieśnicy pakowali walizki do akademików, mój syn kupił miesięczny bilet komunikacji miejskiej i zaczął szukać pracy. Szybko znalazł ogłoszenie w pobliskiej Biedronce jako pracownik kas. Nie ukrywam, że miałam mieszane uczucia. Stereotypy potrafią siedzieć w głowie jak drzazgi. Ale nie powiedziałam ani słowa. To była jego decyzja.
Po tygodniu przyszedł zmęczony, ale z błyskiem w oku. – Mamo, dzisiaj przyszła taka starsza pani. Miała wszystko wyliczone co do grosza, zabrakło jej dosłownie 30 groszy do jogurtu... I wiesz co? Dołożyłem jej z własnych. Bo widziałem, jak długo na niego patrzyła – opowiadał.
Wtedy po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, że to, co robi, nie jest „tylko pracą na kasie”. To jest życie. To jest empatia. To są doświadczenia, które ukształtują go bardziej niż najlepszy wykład z socjologii.
„Twoje dziecko nie idzie na studia?!” – pytają
Reakcje otoczenia? Różne. Od pełnych szacunku („To naprawdę dojrzałe podejście!”) po te pełne niedowierzania („Jak to? Przecież taki zdolny!”). Niektórzy patrzą na mnie z lekkim współczuciem, jakbym zawiodła jako matka. Czasem mam wrażenie, że bardziej zaakceptowaliby rok w Azji niż pracę na kasie.
Ale ja wiem jedno: on nie poszedł na łatwiznę. Nie zamknął się w pokoju z Netflixem. Nie czeka, aż ktoś poda mu życie na tacy. On je bierze w swoje ręce. I choć nie wie jeszcze, czy chce studiować psychologię, czy fizjoterapię, to każdego dnia uczy się siebie i świata.
Wiem, że mój syn jest silniejszy psychicznie niż wielu dorosłych. Wie, co to znaczy stanąć oko w oko z klientem, który ma gorszy dzień. Wie, że ludzie bywają różni, a praca fizyczna bywa ciężka. Że pieniądze nie rosną na drzewach, a życie w wynajmowanym pokoju nie jest bajką z Instagrama.
Pozwól dziecku wybrać własną drogę
A przy tym wszystkim nie stracił siebie. Nadal czyta książki, chodzi do kina, spotyka się z przyjaciółmi. I coraz częściej mówi: „Mamo, chyba już wiem, co chcę robić”. A ja się uśmiecham. Bo wiem, że gdy podejmie decyzję, będzie ona jego – nie świata, nie systemu, nie moich ambicji.
Ten tekst nie jest manifestem przeciwko studiom. Wręcz przeciwnie, wierzę w edukację, rozwój i mądre wybory. Ale wierzę też w coś jeszcze: że nie każdy musi iść tą samą ścieżką. Że warto czasem się zatrzymać i złapać oddech, popracować, zrozumieć.
I jeśli to oznacza pracę na kasie – to świetnie. Bo życie nie zawsze zaczyna się od indeksu. Czasem zaczyna się od przywitania z klientem i kodu kreskowego.
Zobacz także: