Reklama

Czasami mam wrażenie, że moje życie dzieli się na dwie strefy: szkoła i… szkoła po szkole. Oficjalnie wychodzę z pracy o 15:30, ale tak naprawdę to tylko moment, w którym zamykam drzwi klasy. Bo w mojej głowie szkoła siedzi dalej.

Reklama

Rodzice często żartują, że nauczyciele mają „tyle wolnego”, że praca jest „lekka, łatwa i przyjemna”. Po co narzekać, skoro mamy 3 miesiące wakacji? Tylko że kiedy oni siadają wieczorem do Netflixa albo planują weekendowe zakupy, ja otwieram Librusa, odpisuję na wiadomości i poprawiam kolejną partię sprawdzianów.

Ich dzieci śpią, a ja zastanawiam się, jak napisać uwagę, żeby nie brzmiała jak atak, tylko jak prośba o współpracę.

Praca nauczyciela nigdy się nie kończy

Być może z zewnątrz to wygląda tak: lekcja, dzwonek, kawa w pokoju nauczycielskim, wakacje co chwilę. Ale rzeczywistość jest inna. Nikt nie widzi godzin spędzonych przy ocenianiu, pisaniu konspektów, odpowiadaniu na wiadomości rodziców o 23:47, bo przecież „to pilne”. Nikt nie pyta, czy mam czas dla własnych dzieci, kiedy czytam wypracowania cudzych.

Tak, mogę sobie odpuścić. Nie sprawdzać dziś wszystkiego. Ale wtedy jutro czeka na mnie jeszcze większa góra rzeczy do zrobienia. I tak wpadam w błędne koło, z którego trudno wyjść.

Nauczyciel też jest człowiekiem

I mówię o tym, bo mam wrażenie, że wielu rodziców i uczniów nie zdaje sobie sprawy, że nauczyciel też ma życie poza szkołą. Że nie jesteśmy maszynami do wystawiania ocen, tylko ludźmi, którzy mają swoje rodziny, zmęczenie i swoje limity.

Kiedy więc ktoś kolejny raz powie, że „nauczyciel kończy pracę po trzech godzinach”, mam ochotę zaprosić go do mojego domu. Niech usiądzie obok mnie, gdy o północy wstukuję oceny do systemu. Może wtedy zrozumie, że ja nie mam lampki wina, chipsów i Netflixa do pierwszej w nocy. Ja mam Librusa.

Reklama

Zobacz też: Bezczelna wiadomość od nauczycielki ścięła mnie z nóg. Niech się nie wtrąca w wychowanie

Reklama
Reklama
Reklama