Nie jestem atrakcją dla dzieci sąsiadów. Mój ogród to nie plac zabaw
Współcześni rodzice uczą dzieci granic – ale co, jeśli sami nie potrafią ich przestrzegać? Mam dom, mam ogród, mam dzieci. Ale to nie oznacza, że chcę jeszcze cudze. Mój ogród to mój azyl, a nie ogólnodostępny plac zabaw. I przestałam się tłumaczyć z tego, że chcę w nim spokoju.

Sąsiadów się nie wybiera. Ale nikt nie uprzedził mnie, że w pakiecie z nowym domem dostanę też całą gromadkę cudzych dzieci biegających po moim trawniku. Na początku myślałam, że to urocze. Dzieci są dziećmi – potrzebują przestrzeni, swobody, ruchu.
Ale kiedy trzeci raz znalazłam obce buty na swojej huśtawce, a potem przez pół dnia próbowałam odczyścić koc od lodów, „prawie trafiłam do zen”. Tylko że nie trafiłam. I każdego kolejnego dnia czułam, że mój dom – mój azyl – powoli przestaje należeć do mnie.
To miał być nasz ogród. Dla nas.
Nie kupiliśmy tego domu przypadkiem. Chcieliśmy mieć ogród. Dla siebie. Dla dzieci, które lubią chodzić nago po trawie, podlewać kwiaty, urządzać pikniki i uciekać przede mną z bananem w dłoni. Chcieliśmy kawałek świata, w którym czujemy się swobodnie.
Tymczasem coraz częściej czuję się intruzem we własnej przestrzeni. Nie mogę nawet wypić kawy na tarasie bez tego poczucia, że zaraz ktoś zapyta: „Możemy się pobawić?”. A zaraz po tym wpadnie trójka dzieci sąsiadów, z rowerem, piłką i tekstem: „Ciocia, możemy zostać na obiad?”. I już wiem, że ten dzień nie będzie należał do mnie.
Czytaj też: Wprowadziłam zakaz odwiedzin w porze obiadowej. Nie prowadzę jadłodajni, by dokarmiać kolegów dzieci
Czy jestem zołzą, bo chcę mieć spokój?
Wiem, co się teraz myśli: że przesadzam, że dzieci to tylko dzieci, że może brakuje im uwagi, że mogłabym się cieszyć, że jestem taka lubiana. Tylko że to nie o to chodzi. Nie zapraszałam ich. Nie ustalałam z nikim, że mój ogród to teren ogólnodostępny. Mój syn też czasem idzie do kolegi, ale zanim to zrobi, dzwonimy, pytamy, umawiamy się.
A tutaj? Dzieciaki po prostu włażą. Zostają. Rozrzucają zabawki. I znikają, zostawiając bałagan. A potem jeszcze patrzą na mnie zdziwione, kiedy proszę, żeby już wróciły do domu. Czuję się jak zła czarownica z bajki – tylko dlatego, że chcę odpocząć.
Kiedy powiedziałam „nie” – usłyszałam, że się czepiam
Zebrałam się na odwagę i zagadałam do sąsiadki. Powiedziałam spokojnie, że nie czuję się komfortowo, kiedy jej dzieci przychodzą bez zapowiedzi. Że to moja przestrzeń. Że mam prawo do prywatności. Uśmiechnęła się i rzuciła: „Oj tam, dzieci przecież nikomu nie przeszkadzają, przecież nic nie zniszczyły”.
Tylko że przeszkadzają. Przeszkadzają mi. I nie dlatego, że ich nie lubię. Tylko dlatego, że ciągłe bycie miłą, dostępną i gościnną to nie jest mój obowiązek. To nie ja jestem od zapewniania im rozrywki. Kiedy mówię „nie”, to nie złośliwość – to samoobrona. Bo każda kobieta, która ciągle daje z siebie więcej, niż chce – w końcu pęka. Ja pękłam.
Ogród to nie obowiązek społeczny
Zaczęłam zamykać furtkę. Zasłaniać płot. I przestałam przepraszać, że chcę spokoju. Mój ogród nie jest publicznym placem zabaw. Jest miejscem, w którym mogę być z dziećmi. Ale niekoniecznie z cudzymi. I wiem, że nie jestem jedyna. Bo każda matka, która zamiast odpocząć, ma w ogrodzie dodatkową gromadkę, czuje to samo. Wstyd. I wkurzenie.
Ale dziś mówię to głośno: to nie mój wstyd. To moja granica. I wiem, że mam do niej prawo – nawet jeśli komuś przestaje się to podobać.