Nie robię już zdjęć dzieciom na jasełkach. Zdradzę wam dlaczego
Kiedyś nagrywałam wszystko. Dziś odkładam telefon i patrzę – naprawdę patrzę – jak moje dziecko przełyka tremę i staje na scenie. I dopiero wtedy zrozumiałam, ile tracimy, próbując uchwycić „idealną chwilę”.

Kiedyś biegłam na występy dzieci z telefonem naładowanym do 100 procent, z pamięcią wyczyszczoną tylko po to, by zmieściły się wszystkie nagrania. Stałam w pierwszym rzędzie rodziców, popychając się trochę łokciami, żeby złapać najlepszy kadr. Wydawało mi się, że robię to dla dziecka. Tak naprawdę robiłam to… żeby mieć dowód, że „byłam”.
Dziś nie robię już zdjęć na jasełkach. I choć wiem, jak to brzmi w epoce zapisanych wspomnień, filtrów i cyfrowych albumów, ja naprawdę odzyskałam coś, co zgubiłam – obecność.
Gdy żyjesz przez ekran, przegapiasz najważniejsze
Zauważyłam to dopiero wtedy, gdy mój syn – naprawdę przejęty rolą anioła – spojrzał w salę. Patrzył, szukając mnie. A ja zamiast uśmiechnąć się do niego, patrzyłam w ekran. To było szybkie, ledwo zauważalne. Ale zobaczyłam, jak jego twarz na chwilę się zmienia. Jakby nie wiedział, czy to ja patrzę, czy mój telefon. Poczułam wtedy coś w rodzaju ukłucia. Nie wstydu, bardziej… żalu.
Bo te wszystkie lata dokumentowania nie sprawiły, że pamiętam więcej. Sprawiły tylko, że pamiętam obrazy, które stworzyła kamera. A kiedy w końcu schowałam telefon, okazało się, że to, czego szukałam w obiektywie, dzieje się tuż przede mną – i jest dużo piękniejsze niż każde nagranie.
Dzieci nie potrzebują kamer. Potrzebują kontaktu
Jest taki moment w każdym szkolnym występie: dzieci rozglądają się po sali, szukają swoich ludzi. Tych, którzy wstaną i przyjdą, nawet jeśli mają za sobą ciężki dzień. Tych, których oczy podpowiedzą: „Dasz radę. Widzę cię”. Nie potrzebują w tym momencie idealnie ustawionej ostrości. Potrzebują naszej twarzy.
Jeden z psychologów, z którymi rozmowy prowadzę od lat, powiedział mi kiedyś wprost: – Dziecko buduje swoje poczucie bezpieczeństwa poprzez kontakt wzrokowy. Kiedy patrzysz w ekran, dla niego… znikasz.
To zdanie zostało ze mną na długo. I wraca za każdym razem, gdy widzę rodziców z uniesionymi telefonami, ustawionych w zwartym szeregu jak paparazzi podczas premiery filmowej. Tylko że tu nie ma celebrytów. Są dzieci. I ich emocje, które przeżywają pierwszy raz.
Ujęcie, którego nie potrzebuję: perfekcyjne
Ujęcie, którego potrzebuję: prawdziwe. W tym roku usiadłam w trzecim rzędzie, bez presji łapania kadru. Zwyczajnie patrzyłam. Widziałam drżące dłonie mojego dziecka, widziałam, jak z całej siły stara się mówić wyraźnie. Widziałam, jak jego przyjaciel próbował nie zgubić aureolki. Widziałam panią od muzyki, której drżała broda ze wzruszenia. I zauważyłam jeszcze jedno: gdy nie nagrywam, moje dziecko częściej patrzy na mnie. Szuka potwierdzenia, że jest ważne. I dostaje je natychmiast.
Ten rodzaj wspomnienia nie mieści się w chmurze. Nie da się go wysłać babci. Ale zostaje w nas – głębiej niż jakikolwiek filmik. Nie przestałam robić zdjęć dlatego, że są złe. Przestałam, bo zobaczyłam, że odbierają mi coś, czego nie da się odzyskać Nie walczę z technologią. Nie potępiam rodziców, którzy chcą mieć pamiątkę. Sama robiłam tak przez lata.
Tylko dziś wiem jedno: jeśli patrzę w ekran, tracę prawdziwy moment. A jeśli patrzę na moje dziecko – zyskuję wszystko, po co tu przyszłam. Dlatego teraz, gdy zaczyna się przedstawienie, wyciszam telefon, wsuwam go głęboko do kieszeni i siadam tak, żeby widziało moją twarz. Nie idealnie doświetloną. Za to obecną.