Nie stać mnie na all inclusive i dobrze. Przynajmniej nie muszę rezerwować leżaka o 6 rano
W tym roku, zamiast palm i drinków z palemką, mamy jezioro, koc i kanapki w pudełku. I wiecie co? To najlepsze, co mogło się nam przydarzyć.

Kiedy patrzę na zdjęcia znajomych – śniadanie z widokiem na basen, dzieci w miniklubie, mama w kapeluszu, która wreszcie ma chwilę dla siebie – czuję lekki żal. Nie zazdrość, raczej smutek, że mnie na to nie stać.
Że nie kliknęłam „rezerwuj” na stronie biura podróży w lutym, tylko w maju przeliczałam, czy wystarczy mi na nowy komplet opon i kolonie dla młodszego. Ale potem przychodzi weekend, pakujemy się do auta, jedziemy nad jezioro i nagle wszystko układa się na nowo.
Nie mamy basenu. Mamy dmuchany materac, który skrzypi przy każdym ruchu. Nie mamy szwedzkiego stołu – mamy bułki z pomidorem i sok w kartonie. Ale nie musimy też biec z ręcznikiem o szóstej rano, żeby „zaklepać” leżak. Nie muszę wciskać się w sukienkę „na kolację z animacjami”, bo kolacją są ogórki małosolne i śmiech przy ognisku. Nie jestem obsługiwana – jestem obecna.
Wypoczynek, który nie wygląda jak z katalogu
Jest coś głęboko uspokajającego w tym, że nie musisz niczego udowadniać. Że nikt nie czeka na twoje zdjęcia z Grecji i nikt nie porównuje twojego hotelu do własnego. W Polsce, nad tym naszym jeziorkiem, jestem po prostu mamą, która rozkłada koc, żeby dzieci miały gdzie rozrzucić mokre ręczniki. Która nie boi się, że coś zgubią, że wypiją wodę z kranu, że zgubią paszport.
Nie mamy all inclusive. Ale mamy czas. Czas, żeby grać w badmintona. Czas, żeby iść po lody do tej samej budki, co rok temu. Czas, żeby nic nie musieć – nie trzeba zdążyć na kolację, nie trzeba „jeszcze dziś zobaczyć starego miasta”. Można po prostu być.
W cenie: rozmowy, bliskość i brak presji
Wiem, że są mamy, które potrzebują all inclusive jak powietrza – by wreszcie ktoś się nimi zajął, by dzieci miały animacje, a one mogły się wyłączyć. Szanuję to. Ale wiem też, że są takie jak ja – które nie mają takiej opcji. I które przez lata czuły z tego powodu wstyd.
Bo dzieci potem mówią, że „wszyscy byli za granicą”. Bo na pytanie „gdzie jedziecie w tym roku?” odpowiadasz wymijająco. Bo boisz się, że znowu to „tylko jezioro”. A przecież to nie tylko. To aż. Aż jezioro, aż szyszki, aż wieczorne układanie się w namiocie i śmiech, że „komary znowu wygrały”.
To są wspomnienia. Nie egzotyczne, ale nasze. Nie kosztowne, ale bezcenne.
Luksus to nie miejsce, tylko stan
Kiedyś myślałam, że prawdziwe wakacje to te, na które trzeba odkładać cały rok. Że jak nie ma basenu i klimatyzacji, to się nie liczy. Dziś myślę, że prawdziwy luksus to nie pakiet, tylko brak presji. Brak porównań, brak wymagań. Że najwięcej wypoczywam wtedy, gdy nie muszę nikomu nic udowadniać – ani sobie, ani znajomym, ani Instagramowi.
Nie stać mnie na all inclusive i dobrze. Nie tęsknię za tłumem przy bufecie. Nie brakuje mi animacji dla dzieci. Moje dzieci same wymyślają zabawy. A ja nie muszę rezerwować leżaka o 6 rano. Wystarczy, że rano wstanę, zrobię herbatę w termosie i usiądę z nogami w wodzie.
To są moje wakacje. I to mi wystarczy.
Zobacz także: Miałam wyrzuty, że nie zabrałam dzieci na all inclusive. A potem zobaczyłam, co zrobiły za domem