Reklama

Weszliśmy do restauracji. Było po plaży, dzieci głodne, ja zmęczona. Zamówiliśmy i wtedy moje dziecko zaczęło się wiercić. Potem zsunęło się z krzesła. Później coś rozlało. A wtedy zza sąsiedniego stolika – kobieta w kapeluszu i perłach – głośno westchnęła:
– No nie, kolejne dzikie bachory.
I już wiedziałam, że z obiadu nici.

Reklama

Dzieci nie pasują do „dorosłych” restauracji. I to nie ich wina

To nie była knajpa fine diningowa. To był nadmorski lokal przy molo z menu dla dzieci, kolorowankami i tabliczką „Rodziny mile widziane”. Ale prawda jest taka: widziane – owszem, ale tylko jeśli cicho siedzą. Cicho siedzące dziecko = fajna rodzina. Dziecko, które się rusza, gada, zadaje pytania, wstaje, chce siku = porażka wychowawcza.

Patrzyłam, jak moje dzieci przestają jeść i nerwowo rozglądają się po sali. Patrzyłam, jak zaciskają palce na sztućcach i szepczą: „Mamo, przepraszam…”. Wyszliśmy szybciej, niż dostaliśmy rachunek. A we mnie coś pękło, bo to nie była pierwsza taka sytuacja. Ale pierwsza, kiedy moje dzieci poczuły się „złe” tylko dlatego, że były dziećmi. Nie biegały między stolikami. Nie darły się. Po prostu… były sobą. I to już wystarczyło, żeby dorośli ludzie uznali, że nie mają prawa tam być.

„Jak się nie umie wychować, to się nie wychodzi”

Słyszę to często. I czuję, jak we mnie rośnie bezradność, bo jak mamy nauczyć dzieci, jak się zachowywać w restauracji, skoro nie mogą się tam uczyć, tylko mają od razu „umieć”? Nikt nie uczy dziecka chodzić, mówiąc: „Masz od razu iść prosto”. To się dzieje krok po kroku. Z upadkami. Z porażkami. Z rozlanym sokiem i zgubioną serwetką. Czy naprawdę jest dla nas miejsce?

Zaczęłam się zastanawiać, dla kogo są „przyjazne miejsca”. Dla rodziców z dziećmi… pod warunkiem że dzieci będą udawać dorosłych? Czy przyjazne to takie, gdzie kelner przynosi kredki, ale sąsiad przy stoliku przewraca oczami, gdy dziecko zada pytanie? Dla mnie to już nie są „przyjazne”. To są udawane.

Reklama

Dziś wybieram piknik, nie kelnerkę

Nie przestałam wychodzić z dziećmi na jedzenie, ale przestałam oczekiwać, że każda restauracja będzie miejscem przyjaznym rodzinom – mimo tego, co mają na szyldzie. Wybieram knajpy z podwórkiem, ogródkiem, gwarem. Albo… biorę pizzę na wynos i idziemy zjeść na plaży, na kocu, bez wzroku „pani z kapeluszem”.
I wiecie co? Smakuje sto razy lepiej.

Reklama
Reklama
Reklama