Reklama

Jeszcze niedawno wchodziłam do pokoju dzieci i z automatu zaczynałam zbierać skarpetki, papiery, pudełka po jogurtach, skarby z przedszkola, opakowania po plastelinie i milion innych „ważnych rzeczy”. Zamiast odpoczywać po pracy, chodziłam z koszem na śmieci, bo przecież „to mama dba o dom”. Dziś już tego nie robię. Podjęłam decyzję, która sprawiła, że naprawdę czuję się jak królowa swojego życia.

Reklama

Mamo, puść ten mop i odejdź od tych kredek

Nie było jednej wielkiej kłótni ani książki, która mnie olśniła. Po prostu któregoś dnia usiadłam zmęczona przy stole, spojrzałam na stertę ubrań, klocków, książek i pomyślałam: ja już nie chcę. Mam dwoje dzieci i choć nie są jeszcze dorosłe, to już potrafią wiele. Wiedzą, gdzie jest odkurzacz, potrafią posegregować pranie, a na pewno są w stanie sprzątnąć po sobie pokój.

Przez lata sama je tego nauczyłam, a potem… nie dawałam im tego robić. Bo szybciej, bo lepiej, bo mnie drażni, jak robią to byle jak. Znacie to? Przecież jak mama poprawi, to będzie porządnie. A potem mama zasypia na stojąco o 22:30, bo właśnie myła pędzle po malowaniu, które dzieci „zapomniały” wyczyścić.

Odpuściłam. Tak po prostu. Przestałam dotykać rzeczy, które należą do dzieci. Ich pokój? Ich sprawa. Bałagan w salonie po wspólnej zabawie? Sprzątają razem. A jeśli nie – czekają ich konsekwencje. Ustaliliśmy je wspólnie i się ich trzymamy.

Konsekwencje zamiast wrzasku. To działa

Nie powiem, że od razu było różowo. Przez pierwsze dni dzieci patrzyły na mnie, jakbym zjadła ich ulubionego misia. Zdarzyło im się też udawać, że „nie zauważyły” bałaganu. Ale ja byłam konsekwentna. Jeśli nie posprzątają swoich rzeczy – nie oglądają bajki, nie wychodzą na rower, nie dostają kieszonkowego. Czasem wystarczyło jedno przypomnienie, innym razem – tydzień bez słodyczy. Nie w złości, nie w krzyku, tylko spokojnie, rzeczowo i zgodnie z umową.

Dziś widzę efekty. Dzieci wiedzą, że obowiązki domowe to nie kara, tylko naturalna część życia. A ja? Mam nagle o połowę mniej roboty. Serio – połowę. Zamiast codziennie po pracy krążyć po mieszkaniu jak zombie z mopem, siadam z książką. Mam czas, żeby pomalować paznokcie. Albo pogapić się w sufit i wypić herbatę, póki jest ciepła. Wiecie, jak smakuje gorąca herbata o 18:00, a nie zimna o północy? Jak luksus, na który zasłużyłam.

To nie lenistwo. To szacunek do samej siebie

Wiem, że część osób pewnie pomyśli: no dobrze, ale przecież to dzieci, trzeba im pomagać, one mają jeszcze czas, żeby dorosnąć. Jasne, że mają. Ale nie muszą dojrzewać do sprzątania wtedy, gdy ja padam ze zmęczenia. Pomagać – tak. Robić wszystko za nich – nie.

To, że przestałam sprzątać po dzieciach, nie znaczy, że przestałam być zaangażowaną mamą. Nadal gotuję ich ulubione obiady, pomagam z pracą domową, przytulam, gdy trzeba. Ale przestałam być służącą, która chodzi w kółko, żeby tylko nikt się nie potknął o klocek. I wiecie co? Cała rodzina na tym zyskała.

Dzieci są bardziej samodzielne, uczą się odpowiedzialności, a ja… czuję, że odzyskałam kawałek siebie. Ten kawałek, który przez lata oddawałam, zbierając skarpetki z podłogi. Jeśli i wy macie w domu ten wieczny bałagan, zastanówcie się – może właśnie to jest ta jedna rzecz, którą warto odpuścić. Nie z egoizmu. Z miłości do siebie.


Praktyczna rada: Jeśli dzieci nie reagują na same słowa, spiszcie wspólne zasady i powieście je na lodówce. Dobrze działają proste punkty, np. „Zabawki – twoje, bałagan – twój”, „Nie sprzątasz – tracisz czas na komputerze”. Jasność i powtarzalność to klucz.

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama