Oto dlaczego nie kupuję lemoniady od dzieci. Tak wychowujemy pokolenie naciągaczy
Mały stoliczek, krzywo przyklejona kartka z napisem „lemoniada”, papierowe kubeczki i dzbanek z pływającymi plasterkami cytryny. Obok grupka dzieciaków oczekujących na spragnionych klientów. Latem to rozczulający obrazek, prawda? Ha! Ja – mama trójki dzieci – nigdy się nie zatrzymuję i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Już tłumaczę dlaczego.

Zanim mnie zjecie, weźcie kilka głębokich wdechów, może napijcie się łyczka chłodnej lemoniadki (niekoniecznie z dziecięcego stoiska...), a ja Wam wytłumaczę, dlaczego nie kupuję lemoniady od dzieci. Wam też radzę przestać.
Sanepid miałby tu pole do popisu
Zacznijmy od kwestii, którą wszyscy wolimy omijać szerokim łukiem – higieny. Czy dzieci myją ręce przed wyciskaniem cytryny i mieszaniem w dzbanku? Czy te cytryny są w ogóle umyte, czy wytarte w koszulkę po zabawie w piasku albo przytulasach z ukochanym czworonogiem? Ile godzin stoi ta lemoniada w słońcu, zanim ktoś ją kupi? Dzieci nie mają jeszcze świadomości, jak łatwo bakterie namnażają się w ciepłym napoju.
Nie bez powodu każda kawiarnia i restauracja musi spełniać rygorystyczne wymogi sanepidu. Gdyby inspektor zajrzał do dziecięcego stoiska, z pewnością nie skończyłoby się na uśmiechu i zdjęciu do rodzinnego albumu.
Z prawem na bakier
Często słyszę, że kupowanie lemoniady od dzieci uczy je przedsiębiorczości. Że to pierwszy krok do nauki, jak funkcjonują pieniądze. Ale powiedzmy sobie szczerze – czy to naprawdę jest biznes? Bez podatków, bez kasy fiskalnej, bez pozwoleń, bez żadnej odpowiedzialności prawnej? Gdyby dorosły rozstawił stolik z lemoniadą w parku i zaczął sprzedawać ją przechodniom, w najlepszym razie skończyłoby się na mandacie. Dlaczego więc dzieci mamy z tego rozliczać inaczej?
Uczenie przedsiębiorczości jest ważne, ale warto pokazać im też, że biznes to nie tylko wesołe „5 zł poproszę”, ale także obowiązki, przepisy i zasady bezpieczeństwa. W przeciwnym razie dzieciaki rosną z przekonaniem, że wystarczy rozłożyć stolik i pieniądze same wpadną do słoika.
Zwykłe naciąganie
Jest jeszcze jeden aspekt, o którym mało kto mówi głośno. Ostatnio siedziałam z przyjaciółką w parku, kiedy podbiegło do nas dwóch wesołych chłopaczków. Od razu zaczęli się przekrzykiwać, jeden przez drugiego: a kupią panie od nas lemoniadę? Pyszna, zimna!
Przyznam szczerze, że to mnie uwiera najbardziej. Bo w tym nie ma już spontanicznej zabawy w sklepik, to już jest naciąganie. Rozumiem, że to dla dzieci ekscytujące doświadczenie, ale czy naprawdę chcemy je uczyć, że dobry interes robi się dzięki temu, że nagabujemy kogoś, komu głupio odmówić?
Nie kupuję lemoniady od dzieci. Nie dlatego, że nie lubię wspierać młodych pomysłów czy zabijać ich kreatywności w zarodku. Przeciwnie – chcę, by rozumiały, czym jest prawdziwa odpowiedzialność, legalność, jakość i relacje z ludźmi. I chcę, by umiały czerpać radość z samego przygotowywania lemoniady, wymyślania nazw smaków, dekoracji stołu – bez poczucia, że wszystko w życiu trzeba natychmiast zamienić w biznes. Bo dzieciństwo jest krótkie. I ma swoją wartość nawet wtedy, gdy nie przynosi ani złotówki do kieszonkowego.
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl