Reklama

„Nikt nie spytał mnie nawet o nazwisko”

Do naszej redakcji napisała pani Joanna (nazwisko do wiadomości redakcji), mama siedmioletniej dziewczynki. Jej córka codziennie po lekcjach zostaje w świetlicy szkolnej do czasu, aż ktoś z rodziny ją odbierze. Jak pisze kobieta, do tej pory nie zastanawiała się, jak wygląda procedura wydawania dzieci – aż do dnia, który dał jej wiele do myślenia.

Reklama

„Poprosiłam moją mamę, żeby odebrała wnuczkę. Napisałam upoważnienie, wszystko zgodnie z regulaminem szkoły. Kiedy córka wróciła do domu, zapytałam mamę, czy ktoś ją sprawdzał, czy pytał o dowód. Odpowiedziała, że nikt nie zapytał nawet o nazwisko. Po prostu powiedziała przez wideofon, że przyszła po wnuczkę, i dziecko jej wydano” – czytamy w liście.

Ta sytuacja, choć pozornie błaha, obnaża poważne zaniedbania. W wielu szkołach obowiązuje zasada, że dziecko mogą odebrać tylko osoby wcześniej upoważnione przez rodzica. To, co opisała pani Joanna, pokazuje jednak, że w praktyce często nikt tego nie kontroluje.

„A co, jeśli ktoś obcy powie, że jest dziadkiem?”

Kobieta nie ukrywa, że od tamtej pory czuje niepokój każdego dnia.

„Mam wrażenie, że w świetlicy wszystko działa na zasadzie zaufania. Ktoś dzwoni przez wideofon, mówi imię dziecka, a panie po prostu je wołają. Nie sprawdzają dowodów, nie wychodzą nawet zobaczyć, kto przyszedł. A co jeśli ktoś obcy powie, że jest dziadkiem? Przecież to wystarczy, żeby wyprowadzić dziecko bez żadnej kontroli” – alarmuje matka.

W szkole córki pani Joanny dzieci są wydawane na podstawie kontaktu przez wideofon. Oznacza to, że opiekunki świetlicowe nie spotykają się bezpośrednio z osobą odbierającą – wystarczy krótka rozmowa przez domofon i dziecko zostaje wypuszczone. Według naszej czytelniczki nikt nie zweryfikował, czy babcia faktycznie znajduje się na liście upoważnionych, mimo że dokument został wcześniej dostarczony.

„Wystarczyłoby, żeby ktoś zainteresował się, kto naprawdę przyszedł po dziecko. Ale nie. Wszystko odbywa się mechanicznie. Codziennie drżę o bezpieczeństwo córki” – podkreśla kobieta.

Kto ponosi odpowiedzialność?

Sytuacja opisana przez panią Joannę nie jest odosobniona. Słyszymy podobne historie od znajomych rodziców. Wielu z nich zauważa, że świetlice szkolne są przepełnione, a personel przeciążony. Procedury bezpieczeństwa bywają traktowane jako formalność, na którą można „przymknąć oko”, żeby szybciej rozładować kolejkę oczekujących.

Eksperci od bezpieczeństwa w szkołach ostrzegają jednak, że takie praktyki mogą mieć dramatyczne skutki. Nawet jeśli do tej pory „nic się nie stało”, to każda luka w procedurach może zostać wykorzystana. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo dzieci spoczywa nie tylko na rodzicach, ale i na placówce.

Pani Joanna ma nadzieję, że nagłośnienie sprawy coś zmieni. Jak pisze na końcu swojego listu:

„Nie piszę tego, żeby kogoś oczerniać. Po prostu chcę, żeby szkoły traktowały bezpieczeństwo dzieci poważnie. Nie mogę spokojnie pracować, kiedy wiem, że wystarczy jeden nieuważny dzień i może wydarzyć się tragedia”.

Reklama

Zobacz także: Darmowe obiady w szkołach, ale nie dla wszystkich. „Ten projekt dzieli uczniów”

Reklama
Reklama
Reklama