Pierwsze zebranie i ręce mi opadły. Nie tak to miało wyglądać
Wyszłam z pierwszego zebrania z poczuciem, że coś tu bardzo nie gra. Propozycja, którą usłyszałam, była tak absurdalna, że aż trudno mi było uwierzyć, że padła naprawdę.

Zawsze staram się podchodzić do szkolnych zebrań z dobrą energią. W końcu to okazja, żeby poznać nauczycieli, dowiedzieć się, co czeka moje dziecko w kolejnym roku i poczuć, że jesteśmy – rodzice – wspólnotą, która ma jeden cel: dobro dzieci. Tym razem też przyszłam nastawiona pozytywnie. Nowa klasa, nowa wychowawczyni, nowe wyzwania.
Tymczasem rzeczywistość szybko wylała na mnie kubeł zimnej wody.
Składka, która przelała czarę goryczy
Pod koniec spotkania jedna z mam podniosła rękę i z pełną powagą zaproponowała, żeby każdy rodzic wpłacił po 500 zł na „klasowy fundusz”. Tłumaczyła, że z tych pieniędzy będzie można kupować kwiaty dla nauczycieli, prezenty na święta, dekoracje, a także dofinansować wycieczki.
Siedziałam i nie dowierzałam. Pięćset złotych? Na początek roku? Przecież dopiero co każdy z nas wydał majątek na podręczniki, wyprawkę i nowe ubrania dla dzieci.
Na sali zapadła cisza. Kilka osób odchrząknęło nerwowo, ktoś się zaśmiał, ktoś inny kiwnął głową, jakby to było normalne. A ja poczułam, że zaraz eksploduję.
Kiedy milczenie boli bardziej niż słowa
Najbardziej uderzyło mnie to, że większość rodziców nie zaprotestowała. Nikt nie powiedział: „to przesada”, nikt nie spytał: „a co, jeśli ktoś nie ma takich pieniędzy?”. Milczenie było jak zgoda.
W końcu odezwała się jedna mama, że może wystarczyłoby po 50 zł na początek. Reszta przytaknęła, a inicjatorka pomysłu wyglądała na urażoną. Ja jednak wyszłam z sali z poczuciem, że to, co się wydarzyło, wiele mówi o tym, jak działamy w grupie.
Dlaczego tak trudno powiedzieć „nie”
Od lat obserwuję, jak w grupach rodziców działają niepisane zasady. Ktoś rzuca pomysł, czasem nawet najbardziej oderwany od rzeczywistości, a reszta – zamiast wejść w dyskusję – milczy. Bo nie wypada. Bo nie chcemy się wychylać. Bo „co inni pomyślą”.
A potem dziwimy się, że nasze dzieci w szkole robią dokładnie to samo: poddają się presji grupy, boją się odmówić, idą za większością, nawet jeśli w środku czują, że coś jest nie tak.
Pierwsze zebranie to nie tylko formalność
Dla mnie to spotkanie było sygnałem ostrzegawczym. Pierwsze zebranie pokazało, jakie relacje będą się tworzyć między nami – rodzicami. Czy potrafimy ze sobą rozmawiać? Czy umiemy wspierać się nawzajem, a nie tylko bezrefleksyjnie przytakiwać? Czy damy dzieciom przykład odwagi, czy raczej konformizmu?
Nie mam złudzeń – jeszcze nieraz usłyszę propozycje, które mnie zadziwią. Ale wiem jedno: następnym razem nie zostanę cicho. Bo jeśli ja, dorosła, nie potrafię powiedzieć „nie”, to jak mogę wymagać tego od mojego dziecka?
Ręce mi opadły, ale wnioski są ważne
Wyszłam z tamtego zebrania z poczuciem frustracji, ale i z ważną lekcją. To, co dzieje się w klasie, zaczyna się od nas – dorosłych. Od naszej odwagi, od tego, czy mamy odwagę głośno powiedzieć, że coś nam nie odpowiada.
Bo pierwsze zebranie to nie tylko lista spraw do załatwienia. To także test – naszej komunikacji, współpracy i umiejętności stawiania granic. I choć tym razem ręce mi opadły, to wiem, że kolejny raz już ich nie opuszczę.
Zobacz także: Z pierwszego zebrania wróciłam roztrzęsiona. Nie zgadzam się na takie traktowanie