Pokolenie rodziców bez praw. Matki chcą być koleżankami własnych dzieci, a potem płaczą po kątach
Myśleliśmy, że jesteśmy mądrzejsi i delikatniejsi niż nasi rodzice. A wyszło tak, że coraz częściej tkwimy między miłością a bezradnością, nie wiedząc, jak być dorosłymi w relacji z własnym dzieckiem.

Kiedy urodziłam pierwsze dziecko, miałam jasny plan: żadnych krzyków, żadnych kar, żadnego „bo tak”. Czytałam poradniki, słuchałam psycholożek, uczyłam się mówić o emocjach. Chciałam być mamą, która tłumaczy, nie rozkazuje. Wiedziałam, że bliskość i empatia są ważniejsze niż dyscyplina. Tylko nikt mi nie powiedział, że między teorią a codziennością jest przepaść.
Chcieliśmy wychowywać inaczej – z sercem, nie z lękiem
W realnym życiu nie ma czasu na analizę emocji czterolatka, który wylewa zupę na dywan, bo „miała zły kolor”. Nie ma siły na cierpliwość, kiedy po raz setny negocjujesz z siedmiolatkiem, żeby odrobił lekcje. Nie ma przestrzeni na podcasty o łagodnym wychowaniu, gdy dziecko wrzeszczy na całe osiedle, że „jesteś najgorszą mamą na świecie”.
Wtedy nagle cała nasza nowoczesna wiedza o wychowaniu zderza się z rzeczywistością, w której często jesteśmy po prostu bezradni. Chcemy być wyrozumiali, a czujemy się jak służący we własnym domu. Boimy się, że jeśli powiemy „nie”, to zniszczymy więź.
Rodzice, którzy boją się własnych dzieci
Znam mamę, która każdego ranka pyta córkę, w co chce się ubrać – a potem godzinami słucha płaczu, bo żadna sukienka „nie jest wystarczająco różowa”. Znam tatę, który po ataku złości u syna przepraszał, że „może za głośno poprosił o sprzątanie pokoju”. Znam też i przypominam sobie samą siebie – jak wieczorami pozwalałam dziecku obejrzeć jeszcze jeden odcinek bajki, choć sama czułam, że powinnam być konsekwentna. Ale w tle miałam zawsze ten cichy lęk: „Nie bądź jak twoi rodzice, nie bądź zbyt surowa”.
Nie bijemy, nie podnosimy głosu, nie chcemy wzbudzać strachu. Ale coraz częściej nie potrafimy też wyznaczyć granic. Boimy się dziecięcej złości, tupania, słów „nie chcę cię!”. Boimy się, że stracimy zaufanie naszych dzieci.
A przecież kontakt nie znika przez to, że powiemy „nie”. Znika wtedy, gdy dziecko czuje, że rodzic nie ma siły być dorosłym. Bo bez dorosłego nie ma poczucia bezpieczeństwa – jest chaos.
Dziecko nie potrzebuje kumpla. Potrzebuje pewnego siebie dorosłego
Rodzicielstwo bliskości miało być odpowiedzią na przemocowe wzorce. I rzeczywiście – nauczyło nas empatii, słuchania, rozmowy. Ale w niektórych domach poszliśmy o krok za daleko. Zamiast bliskości, pojawiła się uległość. Zamiast współpracy – chaos, w którym nikt nie wie, kto ma decydować.
Kiedyś byłam dumna, że nigdy nie mówię: „Bo tak”. Dziś wiem, że czasem to wystarczy. Bo dziecko nie potrzebuje kolejnego wykładu o emocjach, tylko spokojnego dorosłego, który potrafi powiedzieć: „Rozumiem, że jesteś zły, ale nie zgadzam się na to”.
Nie chodzi o powrót do krzyku i kar. Chodzi o to, żeby zrozumieć, że granice są częścią miłości. Że dzieci, które wiedzą, na czym stoją, czują się bezpieczniejsze niż te, które mogą wszystko.
Nie musimy być idealni. Czasem wystarczy, że jesteśmy autentyczni. Że potrafimy przeprosić, przyznać się do błędu, ale też postawić granicę bez lęku, że dzieci przestaną nas kochać. Bo dziecko, które widzi silnego, spokojnego rodzica, uczy się odwagi.

Dorosłość to nie wstyd
Być może nasze pokolenie chciało być zbyt dobre. Chcieliśmy wychować dzieci inaczej, ale w tej dobroci zgubiliśmy pewność siebie. A przecież dziecko nie potrzebuje perfekcyjnej mamy ani bezbłędnego taty. Potrzebuje dorosłych, którzy się nie boją – ani jego łez, ani swoich emocji.
To nie granice niszczą więź, tylko ich brak. I może właśnie tego powinniśmy nauczyć się na nowo – że można być czułym, ale stanowczym. Empatycznym, ale konsekwentnym. Kochającym, ale nie uległym.
Rodzicielstwo to nie konkurs na najłagodniejszego dorosłego. To codzienna odwaga, żeby być tym, kto naprawdę prowadzi.
Zobacz też: Brzmi groźnie, ale to najlepszy styl rodzicielski. Efekty takiego wychowania widać gołym okiem