Reklama

Chcieliśmy wychowywać w duchu rodzicielstwa bliskości, z czułością, z konsekwencjami zamiast kar, bez krzyku. Chcieliśmy być mądrzejsi, łagodniejsi, bardziej świadomi niż nasi rodzice. A wyszło tak, że staliśmy się pokoleniem dorosłych, którzy boją się własnych dzieci – ich łez, złości i słów „nie lubię cię”. Jakbyśmy gdzieś po drodze zapomnieli, że dziecko potrzebuje nie tylko miłości, ale też dorosłego, który się go nie boi.

Reklama

Nie bijemy, nie krzyczymy, nie mówimy „siedzieć prosto przy stole” czy „dzieci i ryby głosu nie mają”. Czytamy książki psychologiczne, słuchamy podcastów, tłumaczymy emocje i uczymy dzieci, że mają prawo do złości. I to wszystko jest piękne. Tylko że gdzieś między tymi mądrymi intencjami pojawił się nowy paradoks: rodzice, którzy boją się swoich dzieci.

Boją się, że maluch się rozpłacze w sklepie, że zostaną nazwani „toksycznymi”, że nastolatek zamknie się w pokoju i przestanie mówić. Boją się powiedzieć „nie”, żeby nie zranić, nie zniszczyć więzi, nie stracić kontaktu. A przecież kontakt nie znika od granicy. Znika od braku dorosłego.

Kiedy rodzic staje się menedżerem emocji dziecka

Znam mamy, które stoją na korytarzu przedszkola i przepraszają panią, że ich trzylatek nie chciał się dziś przywitać. Znam ojców, którzy tłumaczą pięciolatkowi przez kwadrans, dlaczego dziś nie kupią nowej figurki. Znam też siebie – jak zamilkłam wobec furii mojego syna, bo gdzieś z tyłu głowy brzmiał głos: „Nie możesz być jak twoi rodzice. Nie wolno ci krzyczeć. Nie wolno ci złamać jego poczucia bezpieczeństwa”. Więc milczałam. I czułam, jak w tym milczeniu ginie coś z mojej autentyczności.

Nie chodzi o to, by wracać do kar i autorytaryzmu. Chodzi o to, że wielu z nas w tej nowoczesnej wersji rodzicielstwa zapomniało, że dziecko potrzebuje przewodnika, a nie koleżanki do negocjacji. I żeby była jasność – dyskusje i argumenty są jak najbardziej ok, tylko nie zapominajmy, kto jest rodzicem. Wbrew pozorom zasady sprawiają, że dziecko czuje się bezpieczne. Empatia bez struktury może stać się chaosem.

Granice nie są przemocą. Są bezpiecznym płotem

Dzieci czują się bezpiecznie nie wtedy, gdy wszystko mogą, ale gdy wiedzą, że ktoś czuwa. Że jest dorosły, który się nie przestraszy ich emocji. Który powie: „Widzę, że się złościsz, ale nie możesz bić” albo: „Rozumiem, że chcesz grać, ale teraz jest czas na sen”. To wcale nie są zimne komunikaty. To dowód, że jesteśmy – stabilni – i że wiemy, co dla dziecka będzie najbezpieczniejsze.

Dla wielu z nas to nowe doświadczenie. Bo nasze pokolenie dorastało w świecie, gdzie granice znaczyły kontrolę, a teraz uczymy się, że mogą znaczyć troskę. To trudna lekcja. Ale konieczna, jeśli nie chcemy, by to dzieci wychowywały dorosłych.

Rodzic, który się boi, oddaje władzę

Bojąc się urazy dziecka, często oddajemy mu coś, czego nie powinno jeszcze dźwigać – odpowiedzialność. Dziecko nie chce decydować o wszystkim. Chce wiedzieć, że jest ktoś, kto pomoże unieść ciężar decyzji. A my?

Zamiast być spokojną skałą, próbujemy być dmuchanym materacem – miękkim, elastycznym, zawsze dostosowanym. Tylko że materac nie uczy, jak stać na nogach.

Nowa odwaga rodziców

Wierzę, że współczesne rodzicielstwo potrzebuje nowej odwagi. Nie odwagi do karania, ale odwagi do bycia dorosłym. Do powiedzenia: „Nie zgadzam się”, nawet jeśli dziecko się obrazi. Do zaufania sobie, nawet jeśli nie ma tego w żadnym podręczniku psychologicznym. Do błędów, które są bardziej ludzkie niż perfekcyjne „strategie wychowawcze”.

Bo dzieci nie potrzebują rodziców, którzy nigdy się nie mylą. Potrzebują takich, którzy się nie boją być prawdziwi.

Marta Kabulska, redaktorka naczelna mamotoja.pl i mama czwórki dzieci. Wciąż uczy się, że granice mogą być czułością, a siła spokojem.

Reklama

Zobacz także: Jak rozpoznać, że wychowujesz wysoko wrażliwe dziecko? Psycholog: to 4 mocne sygnały

Reklama
Reklama
Reklama