Przedszkolanka zażądała kredek, farb i ryzy papieru. Trzema słowami ustawiłam ją do pionu
Czy naprawdę w publicznym przedszkolu rodzic ma być sponsorem papieru, farb i kredek? Gdy usłyszałam listę wymagań, odpowiedziałam jednym zdaniem, które natychmiast zakończyło dyskusję.

Dlaczego mam kupować wyprawkę do przedszkola?
Jestem mamą pięcioletniego chłopca i od pierwszej wizyty w przedszkolu mam poczucie, że traktuje się nas – rodziców – jak skarbonki. Ledwo zdążyliśmy zakończyć zajęcia adaptacyjne, a już dostaliśmy kartkę z listą rzeczy do przyniesienia: kredki świecowe i ołówkowe, farby plakatowe, bloki rysunkowe, ryza papieru ksero, plastelina, nożyczki, a nawet papier toaletowy i ręczniki papierowe.
Poczułam się, jakby moje dziecko zamiast do publicznej placówki trafiło do prywatnej świetlicy, która żyje z kieszeni rodziców. Nie mam nic przeciwko temu, żeby kupić synowi dobre kredki czy farby – ale do domu. To ja decyduję, jakie przybory plastyczne chcę mu zapewnić.
Jednak w publicznym przedszkolu to państwo, gmina czy miasto powinno zadbać o podstawowe materiały. Tak samo, jak zapewnia pensje nauczycielom i ciepłe posiłki w stołówce.
„To publiczne przedszkole” – moje trzy słowa, które zakończyły temat
Kiedy pani przedszkolanka poprosiła o ryzę papieru i zestaw farb, odpowiedziałam spokojnie, ale stanowczo: „To publiczne przedszkole”. Nie podniosłam głosu, nie obraziłam jej, ale wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie zamierzam być kolejnym rodzicem, który bez słowa dorzuca się do czegoś, co i tak powinno być w standardzie.
Zauważyłam, że w sali zrobiło się cicho. Kilka innych mam spojrzało na mnie z lekkim zdziwieniem, a nawet zakłopotaniem. I wcale się nie dziwię – bo większość z nas po prostu godzi się na takie praktyki. Zamiast zapytać, dlaczego mamy przynosić wyprawki, wolimy kupić i mieć święty spokój. Ale właśnie przez to system działa tak, jak działa – przedszkola żądają coraz więcej, bo wiedzą, że rodzice i tak przyniosą.
Kredki i farby dla syna – tak, ale nie dla przedszkola
Nie jestem przeciwko sztuce, zajęciom plastycznym ani kreatywnemu rozwojowi dzieci. Wręcz przeciwnie – w domu dbam o to, żeby mój syn miał kredki, farby akwarelowe, kolorowe kartki i wszystko, co pobudza jego wyobraźnię. Uważam jednak, że to ja powinnam decydować o tym, co kupuję do domu, a nie być zmuszana do uzupełniania braków placówki publicznej.
Rodzice i tak ponoszą wiele kosztów: składki na radę rodziców, wycieczki, teatrzyki, książeczki do zajęć. Do tego dochodzą obiady i cała wyprawka osobista dziecka – kapcie, ubrania na zmianę, piżamka, pościel. Ile jeszcze mamy dokładać, żeby nasze dzieci mogły korzystać z tego, co powinno być standardem?
Nie jestem przeciwko nauczycielom, tylko przeciwko absurdowi
Ten list nie jest atakiem na panie przedszkolanki. Wiem, że one też są w trudnej sytuacji i często nie mają wpływu na decyzje dyrekcji czy brak funduszy w budżecie. Ale jeśli my, rodzice, nie zaczniemy stawiać granic, to zawsze będziemy traktowani jak sponsorzy placówki.
Dlatego uważam, że każdy z nas powinien w takich sytuacjach głośno mówić: „To publiczne przedszkole”. Bo tylko wtedy coś się może zmienić. I może w końcu kredki, farby czy ryza papieru przestaną być problemem rodziców, a staną się tym, czym powinny – zwykłym wyposażeniem sali przedszkolnej.
Olga
Zobacz też: Przedszkola powinni otwierać o 6 rano. Jak inaczej mam zdążyć do pracy na 7?