Reklama

Zmęczenie pokolenia rodziców perfekcyjnych

Przez lata żyliśmy pod presją – kursów, zajęć, warsztatów, angielskiego od trzeciego roku życia i matematyki z logopedą. Dziecko miało być projektem, który trzeba dopieścić, zbudować i wypolerować, żeby „miało lepszy start”. Brzmi znajomo?

Ja też to robiłam. Nie dlatego, że chciałam wychować robota sukcesu, tylko dlatego, że się bałam. Bałam się, że jeśli odpuszczę, to moje dzieci zostaną w tyle. Że kiedyś zapytają mnie: „Dlaczego nie posłałaś mnie na angielski, skoro wszyscy chodzili?”.

Aż pewnego dnia usłyszałam, jak mój syn mówi do brata:
– Ja mam dzisiaj dwa treningi i lekcje, nie wiem, kiedy się pobawię.
Zamarłam. Wtedy dotarło do mnie, że przestałam żyć z dziećmi, a zaczęłam nimi zarządzać.

Dziecko to nie projekt, tylko człowiek

To był moment, w którym zaczęłam czytać o tzw. slow parenting – ruchu, który zyskuje coraz więcej zwolenników wśród rodziców zmęczonych perfekcjonizmem. Chodzi o bycie wystarczająco dobrym rodzicem, a nie idealnym.

To rodzicielstwo, w którym nie chodzi o to, by dziecko było zawsze o krok przed rówieśnikami. Chodzi o to, by miało prawo się nudzić, błądzić, nie wiedzieć, co dalej. Bo tylko wtedy uczy się siebie.

Zauważyłam, że kiedy przestałam dzieci „organizować”, coś się zmieniło. Zaczęliśmy więcej rozmawiać. Wieczory, które wcześniej spędzaliśmy w samochodzie między zajęciami, nagle stały się spokojne. Mój syn sam z siebie wziął książkę, córka upiekła ciasto. Bez planu, bez grafiku.

Inwestowałam, ale nie wiedziałam w co

Dziś, gdy myślę o tych wszystkich pieniądzach wydanych na zajęcia, widzę jedno – inwestowałam w ich osiągnięcia, a nie w relację. Wymagałam, chwaliłam, porównywałam. A w środku byłam zmęczona i zła.

Ten „trend” nie wziął się znikąd. Rodzice są wypaleni. Widzą, że dzieci – mimo wszystkich kursów i sukcesów – nie są szczęśliwsze. Wręcz przeciwnie: coraz częściej są zalęknione, przytłoczone, z poczuciem, że ciągle muszą więcej.

Kiedyś myślałam, że moja rola to przygotować dzieci do życia. Dziś wiem, że chodzi o coś innego: towarzyszyć im w życiu. Nie biegnąc przed nimi z tarczą, tylko idąc obok.

„Niech dziecko ma dzieciństwo” – już nie brzmi naiwnie

Zaczęłam rozmawiać z innymi mamami. Wiele z nich przeszło tę samą drogę. Od grafików zajęć po weekendy bez planów. Od „trzeba” do „można”. I wiesz co? Dzieci są spokojniejsze. One nie potrzebują codziennie nowego bodźca. One potrzebują naszej obecności – bez telefonu, bez pośpiechu.

To właśnie o tym jest ten nowy trend: nie inwestować w dzieci, tylko inwestować w relację. To inna ekonomia – ekonomia emocji, czasu, wspólnych chwil. Nie przynosi dyplomów, ale daje coś cenniejszego: bliskość.

Nowy luksus: zwykły dzień razem

Pamiętam, jak pewnego dnia wróciliśmy ze szkoły i zamiast iść na dodatkowe zajęcia, usiedliśmy na podłodze i zaczęliśmy układać puzzle.
– Ale przecież masz dzisiaj trening – powiedziałam.
– Nie chcę. Chcę z tobą – usłyszałam.

Zrozumiałam wtedy, że to jest inwestycja. Nie w przyszłego sportowca czy geniusza matematyki. W człowieka, który wie, że jest ważny taki, jaki jest. Nie wiem, czy to trend, czy po prostu dojrzewanie naszego pokolenia. Ale coraz częściej słyszę od rodziców: „Nie zapisuję już na żadne zajęcia. Po prostu jesteśmy razem”.

I myślę, że to najlepszy znak czasu – bo w świecie, który ciągle pędzi, wolne dzieciństwo staje się najpiękniejszym luksusem, jaki możemy im dać.

Reklama
Reklama
Reklama