Puściłam dzieci same po lody. Żałowałam przez całą godzinę
Zgodziłam się, żeby dzieci same poszły po lody. Nie było ich godzinę. Z każdą minutą moje myśli robiły się coraz ciemniejsze. A kiedy w końcu dzieci wróciły, zrozumiałam, że to nie ich strach był największy – tylko mój.

To miał być tylko spacer po lody. Nic wielkiego.
Dwie dziewczynki w znajomej okolicy, kilkaset metrów do osiedlowej lodziarni. Powiedziały, że chcą iść same. Popatrzyłam na nie uważnie, jakby nagle wyrosły mi przed oczami. Małe, ale już nie takie małe. Chcą spróbować dorosłości – choćby tylko w smaku truskawkowych lodów w wafelku.
Zgodziłam się. Uśmiechnęłam. Machnęłam ręką. „Tylko nie rozdzielajcie się i uważajcie na samochody” – rzuciłam za nimi jak zaklęcie.
Minuty pełne myśli
Na początku byłam dumna z siebie. I z nich. Ale już po kilkunastu minutach zaczęły się pytania: Czy mają przy sobie telefon? Czy przejdą bezpiecznie przez ulicę? Czy ktoś je nie zaczepi? Czy potrafią odmówić, jeśli ktoś zaoferuje im coś dziwnego?
Kiedy na zegarku wybiło pół godziny, serce zaczęło mi bić szybciej. Po czterdziestu minutach – czułam, jak ściśnięty żołądek nie pozwala mi oddychać. Po pięćdziesięciu – wyszłam z domu i zaczęłam ich szukać.
A potem... przyszły. Z czerwonymi policzkami, roześmiane, lepiące się od lodów. Okazało się, że lodziarnia była zamknięta, więc poszły dalej. Na stację benzynową, potem do innego sklepu. Kłóciły się o smaki, zatrzymały się przy fontannie, przysiadły na ławce. Rozmawiały z kimś, kto miał szczeniaka.
Nie działo się nic złego. Absolutnie nic. Tylko że mnie przez tę godzinę działo się wszystko.
Matka kontrolująca czy matka wspierająca?
To był moment, kiedy zobaczyłam samą siebie – nie w lustrze, ale w ich oczach.
– Dlaczego tak długo? – zapytałam ostro.
– Mamo, spokojnie… Wszystko było dobrze – powiedziała starsza, unosząc brwi.
I wtedy dotarło do mnie: próbuję je kontrolować nie dlatego, że im nie ufam. Tylko dlatego, że boję się puścić. Boję się, że zrobią coś po swojemu. Że sobie nie poradzą. Że się zgubią – choć przecież mają mapę w kieszeni i siebie nawzajem.
Dzieci nie uczą się samodzielności, kiedy są z nami. Uczą się, kiedy ich nie ma.
Nie da się nauczyć zaufania do siebie, jeśli ktoś cały czas cię prowadzi za rękę. Moje lęki to mój bagaż. Nie ich. Ale łatwo go przerzucić – niezauważenie – na małe plecaki dzieci, obciążając je moją historią, moimi traumami, moimi „na wszelki wypadek”.
Moja decyzja na przyszłość
Od tamtej pory częściej pozwalam im robić rzeczy „same”. Nie dlatego, że przestałam się bać. Ale dlatego, że wiem, iż ich rozwój nie zależy od mojego komfortu.
Dzieci potrzebują swobody, by mogły nabrać pewności siebie. A ja – jako ich matka – muszę nauczyć się tej wolności nie tylko dawać, ale i ją znosić.
To najtrudniejszy paradoks rodzicielstwa: uczymy dzieci, jak być niezależnymi, jednocześnie nie przestając ich kochać z pełnią zależności. Lody nigdy nie smakowały mi tak bardzo, jak tamtego dnia – choć to nie ja je jadłam.
Zobacz także: