Reklama

Kiedy mój syn dostał swój pierwszy telefon, miał zaledwie 11 lat. Marzył o nim od dawna – jak większość jego rówieśników. Chciał „być w kontakcie z klasą”, „grać po lekcjach” i „mieć swoje konto”, bo – jak tłumaczył – „wszyscy już mają”. Zgodziłam się, ale z jednym warunkiem: to nie jest jego telefon. To nasz telefon. Ja go kupiłam i ja ustalam zasady.

Telefon dziecka to nie jego prywatność, tylko nasza wspólna odpowiedzialność

Nie chodzi o brak zaufania. Raczej o świadomość, jak bardzo zmienił się świat dziecięcych relacji. Dziś szkoła nie kończy się wraz z dzwonkiem o 15:00. Ona trwa dalej – w komunikatorach, na czatach grupowych, w wiadomościach przesyłanych o północy. Kiedyś dzieci odcinały się od szkolnych konfliktów po powrocie do domu. Dziś wystarczy jedno powiadomienie i znów są w samym środku klasowej dramy.

Ostatnio natknęłam się na materiał Bartka Dajnowskiego w „Dzień Dobry TVN”, w którym nauczyciele mówili, że dzieci żyją w nieustannym kontakcie – mają po kilka podgrupek, w których komentują, oceniają i plotkują. Nauczyciele przyznają, że uczniowie potrafią nie rozmawiać ze sobą w realu, bo „łatwiej napisać na grupie”. Trudno się z tym nie zgodzić. Widzę to każdego dnia.

Zaglądam do telefonu, bo chcę wiedzieć, co się dzieje – nie po to, żeby kontrolować

Codziennie, kiedy syn odrabia lekcje, przeglądam jego telefon. Zaznaczam od razu – nie szukam sensacji. Nie czytam wszystkiego, tylko sprawdzam, co się dzieje w grupach klasowych i kto pisze prywatnie. Widzę, że niektóre rozmowy są niewinne, pełne żartów, memów i emotikon. Ale są też takie, które mnie niepokoją.

Pisałam ostatnio w mamotoja.pl o grze w wisielca, w którą niektóre dzieci bawią się na komunikatorach. Ta niewinna z pozoru zabawa jest tak naprawdę bardzo niebezpieczna. Dzieci wybierają jedną osobę z grupy, której dokuczają w danym tygodniu. To bardzo krzywdzące i upokarzające. To właśnie dlatego postanowiłam, że nie będę udawać, że nie wiem, co dzieje się w telefonie mojego syna.

Zdarzało się, że widziałam, jak ktoś z klasy żartuje z innego ucznia, a reszta milczy. Taki cyberbullying zaczyna się często niewinnie – od mema, śmiesznego zdjęcia, komentarza pod filmikiem. Ale dla dziecka, które staje się ofiarą, to może być naprawdę trudne doświadczenie. Wiem, bo rozmawiałam o tym z nauczycielami. Oni też to widzą, ale – jak mówią – nie zawsze mogą reagować, bo rozmowy dzieją się poza szkołą, po lekcjach.

Dlatego reaguję ja. Tłumaczę synowi, że jeśli ktoś robi coś niemiłego innym, to nie jest zabawne. Uczę go, że milczenie też jest zgodą. I choć czasem przewraca oczami, wiem, że słucha.

Dzieci potrzebują granic – i dorosłego, który im je wyznaczy

Nie uważam, że każde dziecko jest złe. Ale wiem, że dzieci, zostawione same sobie w świecie online, potrafią się pogubić. Przepisy mówią jasno – dzieci poniżej 13. roku życia nie powinny mieć kont w mediach społecznościowych. A jednak mają. Często zakładają je z pomocą rodziców, którzy podają fałszywy wiek, bo „to tylko Instagram, co może się stać?”. Tymczasem może się stać bardzo dużo.

Kiedyś granicą była pora powrotu do domu. Dziś – powiadomienie z Messengera. Jeśli nie zareagujemy, dzieci same tej granicy nie zauważą. Nie chodzi o zakazy, ale o to, żeby pokazać, że świat wirtualny też wymaga dorosłego nadzoru. Tak samo jak plac zabaw czy ulica.

Czasem słyszę od innych rodziców, że przesadzam, że powinnam dać synowi prywatność. A ja pytam – czy 12-letnie dziecko naprawdę wie, czym jest prywatność w internecie? Czy rozumie, że wiadomość raz wysłana, zostaje już na zawsze? Że to, co dziś wydaje się zabawne, za kilka lat może być powodem wstydu?

Nie chodzi o bycie nadopiekuńczą matką. Chodzi o to, żeby być obecną. I wierzę, że z czasem mój syn zrozumie, dlaczego tak często proszę, żeby odłożył telefon, a zamiast pisać – po prostu z kimś porozmawiał.

Telefon to nie wróg, ale narzędzie – pod warunkiem że rodzic trzyma rękę na pulsie

Nie demonizuję technologii. Dzięki niej wiem, gdzie jest moje dziecko, mogę szybko sprawdzić, czy dotarło do szkoły, czy wraca do domu. Ale wierzę też, że telefon nie może być jedynym towarzyszem dziecka. To my, rodzice, musimy nauczyć je, jak z niego korzystać.

Dlatego każdego dnia przypominam synowi, że świat za ekranem też jest prawdziwy. I że to ja – jako rodzic – ponoszę odpowiedzialność za to, co robi w sieci.

To nie znaczy, że zaglądam mu przez ramię z podejrzliwością. Raczej towarzyszę mu w tej drodze – uczę, tłumaczę, czasem prostuję. Chcę, żeby wiedział, że świat online może być dobrym miejscem, ale tylko wtedy, gdy rozumie jego zasady.

Wierzę, że kontrola rodzicielska to nie szpiegowanie. To troska. A jeśli dzięki temu uda mi się ochronić moje dziecko przed jedną z tych „niewinnych” zabaw, które potrafią skończyć się tragedią – to nie mam żadnych wątpliwości, że warto.

Zobacz też: 1 prosty sposób, by opanować gniew na dziecko. Już więcej nie krzykniesz w nerwach

Reklama
Reklama
Reklama