Reklama

Dokładnie to zobaczyłam, patrząc na własnego syna.

Płacę za korepetycje, a efekty? Mizerne

Mój syn chodzi do 6 klasy. Mądry chłopak, bystry, ale – jak sam to ujął – „ma wywalone” na większość lekcji. Usłyszałam to zresztą od mamy jego koleżanki z klasy, która od kilku tygodni walczy z tym samym. Jej córka, mimo korepetycji dwa razy w tygodniu, pisze kartkówki i sprawdziany tak samo słabo. A kiedy mama zapytała, dlaczego nie zależy jej bardziej, dziewczynka wzruszyła ramionami i powiedziała: „Przecież chodzę na korki, nie?”.

To samo zaczęłam widzieć u własnego dziecka. Płacę 80 zł za godzinę, a gdy proszę, żeby przed zajęciami powtórzył materiał, słyszę: „Po co? Pani mi wytłumaczy”. Tylko że samo tłumaczenie nie wystarczy, jeśli dziecko nie włoży ani odrobiny wysiłku. A jednak w głowie wielu nastolatków pojawiło się jakieś absurdalne przeświadczenie, że płatne zajęcia są jak magiczna różdżka, która „poprawi oceny” za nich.

Roszczeniowość zamiast pracy

Coraz częściej słyszę od innych rodziców to samo – dzieci traktują korepetycje jak abonament premium, który gwarantuje im lepszy wynik bez ich udziału. Mają wymagania, chcą szybkich efektów, często nie zadając sobie trudu, by choć raz zajrzeć do zeszytu.

Pamiętam, jak pewnego dnia zapytałam syna, czy porozmawiał z korepetytorką o tym, co sprawia mu największy problem. Odpowiedział, że nie, bo „ona sama powinna wiedzieć”. Miałam ochotę usiąść i płakać. Czy my naprawdę wychowujemy pokolenie, które oczekuje usług na żądanie również w szkole?

Widzę, że ta wygoda uderza też w ich motywację. Dzieci nie czują, że to ich odpowiedzialność. Skoro mama płaci, skoro ktoś siedzi obok i tłumaczy, to po co się starać? To przerażające, bo jeśli teraz im się nie chce, to co będzie później – w liceum, na studiach, w pracy?

Korepetytor to wsparcie, a nie cudotwórca

Wiem, że korepetycje potrafią zdziałać cuda – ale tylko wtedy, gdy dziecko rzeczywiście chce pracować. Gdy rozwiązuje zadania, ćwiczy, dopytuje, powtarza. Kiedy widzi w korepetytorze przewodnika, a nie osobę, która ma „ogarnąć wszystko za niego”.

Tymczasem coraz częściej to dorośli przejmują całą odpowiedzialność: my zapisujemy na zajęcia, my płacimy, my pytamy o postępy, my tłumaczymy, dlaczego ocena się nie poprawiła. A dzieci tylko wchodzą na gotowe – z przekonaniem, że same nie muszą nic.

Patrzę na swojego syna i wiem, że jeśli chcę mu pomóc, muszę zacząć wymagać także od niego. Nie tylko od korepetytorki.

Bo korepetycje nie są biletem do lepszych ocen. Są tylko drogowskazem. A iść trzeba samemu.

Zobacz także: W grudniu nauczyciele powinni odciążyć rodziców. „Na tym polega ich praca”

Reklama
Reklama
Reklama