Rodzice z klasy średniej oglądają każdą złotówkę. „Synek prosi o łososia, a mi pęka serce”
„Mamy kredyt, dwójkę dzieci, pracujemy oboje. A i tak stoję w sklepie i liczę, czy kupić rybkę, czy dodatkowe mokre chusteczki” – napisała do nas Dominika. W tej historii nie ma tragedii. Jest coś trudniejszego: codzienność, która nie pozwala odetchnąć i odbiera poczucie sensu. Tak wygląda życie wielu rodzin, które miały przecież „dać sobie radę”.

Przedszkole, kredyt, sensoryka. I pustka na koncie
Dominika i jej mąż mają po 35 lat. Ona pracuje w marketingu, on w logistyce. Mają kredyt na mieszkanie, które kupili jeszcze przed pandemią. Wydawało się, że ogarną. Dziś, jak pisze, muszą planować każdy tydzień z wyprzedzeniem. Bo inaczej, tuż przed wypłatą, na koncie zostaje im dokładnie zero złotych.
„Od września młodszy idzie do przedszkola. Dojdzie opłata za zajęcia z sensoryki i logopedę dla starszaka. I znów siądziemy nad budżetem, żeby gdzieś uciąć” – pisze. Bo choć oboje mają etaty i nie są „na dnie”, to ich budżet domowy nie jest z gumy.
„Ceny rosną, pensje nie. Wiadomo – ograniczamy zakupy, ale dzieci rosną. Trzeba kupować dobre buty, spodnie, bo ciągle są dziury, no i niekończące się wizyty w u lekarzy. A potem dziecko poprosi o coś i nie umiem powiedzieć: nie mamy pieniędzy”. Dominika nie dramatyzuje. Pisze spokojnie, rzeczowo. Ale między jej słowami słychać zmęczenie.
„Nie chodzi o to, że nie stać nas na życie. Chodzi o to, że nie stać nas na luz. Na oddech. Na to, żeby bez kalkulowania kupić dziecku coś, co po prostu mu się marzy”.
Dominika przyznaje, że nie czuje się „biedna”, ale czuje się jak ktoś, kto nie może nic odpuścić i ciągle analizuje. „Mówią, że klasa średnia ma najlepiej. Może tak. Ale to my co miesiąc liczymy, co można odsunąć w czasie, z czego zrezygnować, co zamienić. I czasem ta świadomość, że nie możesz dać dziecku wszystkiego, łamie serce matki”.
Stoję w sklepie i muszę wybrać, która potrzeba jest ważniejsza
Najbardziej uderzył nas fragment, który Dominika napisała na koniec wiadomości:
„Syn ma pięć lat. Ostatnio zapytał, czy możemy kupić łososia, bo jadł u kolegi i bardzo mu smakowało. A ja miałam gulę w gardle, bo wiedziałam, że jeśli go wezmę, nie starczy na dodatkowy zapas mokrych chustek dla młodszego. Zaczęłam przeliczać w głowie, co jeszcze muszę kupić. I miałam ochotę się rozpłakać”.
Tu nie chodzi o samego łososia. Chodzi o symbol – i o brak perspektyw. Dzieci rosną, a razem z nimi rosną potrzeby: przedszkola z zajęciami dodatkowymi, czesne, plecaki, urodziny w salach zabaw.
„Niby nic, a suma przytłacza” – podsumowuje Dominika.
Kilka słów od redakcji
Dominika nie pisze o biedzie, tylko o codziennym zmęczeniu liczeniem. O życiu, w którym niby wszystko jest – etat, mieszkanie, dzieci – a jednak ciągle trzeba się zastanawiać, na co wystarczy.
Rodzice przeliczają, jakie kapcie wybrać, żeby były dobre dla stóp, ale nie kosztowały fortuny. Gdzie zapisać dziecko na zajęcia, ile wydać na obiad, co ugotować, żeby starczyło i było zdrowo.
I tak, ja też czasem mam dość.
A Wy? Macie podobne odczucia? Podzielcie się swoją historią: maria.kaczynska-zandarowska@burdamedia.pl
Zobacz też: