Reklama

Wydaje się, że największym wakacyjnym wydatkiem są dzieci. Ich zachcianki, lody, atrakcje, pamiątki. Ale prawda bywa inna. Bo czasem to my – dorośli – jesteśmy specjalistami od finansowego samozniszczenia. I robimy to z uśmiechem na ustach, mówiąc sobie: „W końcu wakacje są raz w roku”.

Reklama

Miało być oszczędnie, wyszło jak zawsze

W tym roku postanowiliśmy – żadnych zagranicznych wojaży, żadnych hoteli z animacjami i opcją all inclusive. Miało być slow, tanio, swojsko. Wynajęliśmy domek nad jeziorem – niby nic wielkiego, ale malownicza okolica, własna plaża, kuchnia do gotowania. Brzmiało jak idealny plan.

Zaczęło się niewinnie. Lody – codziennie, bo przecież „trzeba korzystać z lata”. Obiad na mieście, bo „raz można”. Potem dojechali znajomi i trzeba było zorganizować grilla. Potem drugi, większy, bo „dzieciaki się zgrały”. Ktoś zaproponował wypożyczenie rowerków wodnych, ktoś inny – wycieczkę motorówką. I tak, niezauważenie, wakacyjny luz zmienił się w finansowy chaos.

Nie dzieci, tylko my sami

W całym tym zamieszaniu uderzyło mnie jedno – to nie dzieci generowały te wydatki. One były szczęśliwe, gdy mogliśmy rano wspólnie zjeść śniadanie i popływać w jeziorze. Największą atrakcją była karuzela z oponą przy drzewie i kolacja z naleśnikami. To my – dorośli – napędzaliśmy ten konsumpcyjny rollercoaster.

Kupowaliśmy wino z lokalnej winnicy, bo „trzeba spróbować, skoro jesteśmy w regionie”. Chodziliśmy do modnych knajpek, które polecał Instagram, zamawialiśmy frykasy, które potem zjadaliśmy z poczuciem winy – i nie chodzi tu o kalorie. Co gorsza – nie potrafiliśmy odmówić sobie niczego, bo przecież to miały być wakacje. A potem wracaliśmy do domku i sprawdzaliśmy saldo. I zamiast odpoczynku – rosła gula w gardle.

Presja idealnych wakacji

Wakacyjna presja, by „dobrze przeżyć ten czas”, jest dziś ogromna. Z każdej strony atakują nas obrazy szczęśliwych rodzin w białych koszulach na tle błękitnego morza, romantycznych kolacji pod chmurką, dzieci w matching outfits, które jedzą lody o zachodzie słońca.

Nawet jeśli nie planujesz robić z wakacji sesji pod Discovera, to podświadomie chcesz, żeby ten wyjazd wyglądał „jak należy”. Żeby dzieci miały co wspominać, żeby partner był zadowolony, żebyś ty – choć przez chwilę – poczuła się jak ktoś z reklamy.

I właśnie to „żeby” okazuje się najdroższym elementem wakacji. Bo nie chodzi o same rzeczy, tylko o emocje, które próbujemy nimi kupić.

Cena udawanego luzu

Debet, który zrobiliśmy w tym roku, nie wynikał z jednej dużej decyzji. To był ciąg małych „a co tam”, „raz można”, „żyje się tylko raz”. Nie potrafiliśmy powiedzieć sobie stop, bo przecież mieliśmy odpoczywać, nie liczyć grosze. Efekt? Po powrocie do domu kredytówka wyła z rozpaczy, a my zaczęliśmy się kłócić o finanse.

Ale najbardziej bolała świadomość, że nie kupiliśmy nic naprawdę potrzebnego. Nic, co zostanie z nami na dłużej. Bo większość wspomnień i tak nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.

Najlepsze chwile były za darmo

Kiedy pytam dzieci, co zapamiętały z wyjazdu, nie mówią o rowerkach wodnych, pizzy za 60 zł czy nowej sukience mamy. Ich wspomnienia to ognisko z pianek, wspólna gra w karty i to, jak tata przypadkiem wpadł do jeziora w ubraniu. Śmiech, bliskość, głupie żarty przy śniadaniu.

Dziś wiem, że najlepsze chwile nie kosztowały nas nic. I że nasze dorosłe „wakacyjne potrzeby” często są napędzane przez FOMO, a nie przez realne pragnienia. I choć ten rok zakończył się finansowym kacem, może właśnie dzięki temu nauczymy się w końcu, jak odpoczywać mądrze.

Nie potrzebujemy lepszych wakacji. Potrzebujemy mniej udawania.

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama