Szłam na plażę obładowana torbami aż po szyję. Matka Polka zapomina zawsze o jednym
Spakowałam przekąski, ręczniki, kremy z filtrem i wiaderka. Tylko o sobie jak zwykle zapomniałam.

Wydawało mi się, że jestem gotowa na wszystko. Przecież to tylko kilka godzin na plaży z dziećmi. Nic wielkiego. A jednak po raz kolejny złapałam się na tym, że jestem jak ten wielbłąd, który dźwiga wszystko – tylko nie siebie.
Plażowy dzień z dziećmi, który miał być odpoczynkiem, zmienił się w logistyczny maraton. Znacie to?
Torba, torba i jeszcze jedna torba
Zaczęło się niewinnie: koc, wiaderko, grabki, łopatka. Potem doszedł zestaw przekąsek – zdrowych i mniej zdrowych (żeby dzieci jadły cokolwiek), woda, soki, krem z filtrem SPF50, chusteczki, ręczniki, czapki, dmuchany krokodyl i obowiązkowo zestaw ubranek na zmianę.
Na sam koniec wrzuciłam swoje klapki i kostium. A nie, jednak nie wrzuciłam. Bo nie było już miejsca. Bo akurat trzeba było dopychać butelkę z filtrowaną wodą i torbę z pieluchami dla najmłodszego.
Wyszłam z pensjonatu jak wielbłąd. Torby na ramionach, jedna w ręku, dziecko na biodrze, starsze prowadzone za rękę. I tylko pies z kulawą nogą nie patrzył się na mnie z politowaniem.
Matka organizatorka, ratowniczka i pakowaczka
Na plaży mój plan działania był precyzyjny: rozłożyć koc, nałożyć krem, zająć dzieci, pilnować, żeby nie zjadły piachu ani nie uciekły w stronę morza. Byłam czujna, zaangażowana, obecna.
W chwilach ciszy (czyli przez jakieś trzy minuty) obserwowałam inne mamy. Wszystkie w podobnym stanie: spocone, zakurzone, z grzywką przyklejoną do czoła. Jedna z nich miała jeszcze na głowie ręcznik jak turban i nerwowo przeczesywała piasek, szukając telefonu.
I wtedy mnie uderzyło: żadna z nas nie wyglądała, jakby naprawdę wypoczywała.
Gdzie w tym wszystkim jesteś ty?
Gdy dzieci w końcu na chwilę się uspokoiły, usiadłam. W klapniętym stroju, z niedopitą kawą z termosu, ze wzrokiem utkwionym w morze. I po raz pierwszy od rana zadałam sobie pytanie: a gdzie w tym wszystkim jestem ja?
Nie zabrałam książki, nie wzięłam słuchawek, nie pomyślałam o czymś, co mogłoby dać mi chociaż drobną przyjemność. Miałam wszystko – dla nich. A dla siebie? Zero.
Ten wyjazd na plażę był jak metafora macierzyństwa. Przecież my, matki, codziennie jesteśmy gotowe do poświęceń. Spakujemy cały dom, zaplanujemy każdy posiłek, przewidzimy każdą katastrofę. Ale nie potrafimy pomyśleć o sobie.
Nie dlatego, że jesteśmy głupie czy naiwne. Tylko dlatego, że tak nas nauczono – że dobro dzieci jest zawsze na pierwszym miejscu. Że mama powinna być zmęczona, bo wtedy znaczy, że się stara. Że jak mama leży na kocu i patrzy w niebo, to znaczy, że coś z nią nie tak.
A przecież każda z nas zasługuje na chwilę dla siebie. Nawet jeśli to tylko 15 minut samotnego spaceru brzegiem morza, kubek kawy wypity w ciszy albo kilka stron książki. To nie jest luksus. To konieczność.
Dziś już wiem. Następnym razem, zanim spakuję kremy, przekąski, wiaderka i łopatki – zapakuję też siebie. Wezmę książkę, okulary przeciwsłoneczne, zjem coś, co lubię, i po prostu… trochę o sobie pomyślę.
Bo dzieci nie potrzebują zmęczonej wersji mnie. Potrzebują mamy, która czasem patrzy w morze i uśmiecha się – nie tylko do nich, ale też do siebie.