Reklama

Poranek mamy: krótki oddech przed burzą

Dzień zaczyna się nawet przyjemnie. Dziecko śpi dłużej niż zwykle, ja z radością wkładam letnią sukienkę, nakładam filtr SPF 50, smaruję małego (który jęczy, jakbym go przypalała), schodzimy na śniadanie. Bufet wygląda jak raj – naleśniki, owoce, bajgle, omlety. Próbuję zjeść spokojnie. Ale oczy mam dookoła głowy, bo mój czteroletni syn już biegnie z brzoskwinią w jednej ręce i plastrem arbuza w drugiej wprost na obcych ludzi.

Reklama

Po śniadaniu planuję relaks. Leżaki czekają, ręczniki gotowe. Z dzieckiem pod pachą i dmuchanym flamingiem w drugiej ręce ruszam w stronę basenu. Na miejscu okazuje się, że słońce już przypieka, a dziecko nie chce wejść do wody, bo „ona jest zimna”. Po pięciu minutach – niespodzianka – woda już „fajna”, ale rękawki niewygodne, gogle się zsunęły, a dmuchany flaming „nudny”. Szybko przechodzimy do etapu płaczu.

Mój leżak zostaje porzucony. Mój drink się rozpuszcza. Moja książka leży nierozpakowana. Ja – w pełnym rynsztunku: klapki, torba, mokry ręcznik – biegam wokół basenu, próbując zachować pozory spokoju, gdy dziecko wchodzi i wychodzi z wody pięćdziesiąt razy w ciągu godziny.

Po południu jest jeszcze gorzej. Tak po prostu

Słońce w zenicie, a emocje osiągają punkt wrzenia. Bo nie ta łopatka, nie ta foremka do piasku, nie ten smak lodów. A potem nie ta kolejka do zjeżdżalni i nie ten kolor dmuchańca. Kiedyś myślałam, że histeria na lotnisku to najgorszy moment wakacji z dzieckiem. Myliłam się.

Plaża? Jest piękna, owszem. Ale moje dziecko postanawia właśnie tam przetestować granice mojej cierpliwości. Rzuca się w piach, wrzeszczy, że chce wracać do pokoju. Piasek w oku, piasek w buzi, piasek w majtkach. Oczywiście – moje oczy pełne wstydu, bo przecież wszyscy patrzą. Inne dzieci siedzą grzecznie z wiaderkami. Tylko moje urządza teatr.

Wieczorem myślę, że może w końcu będzie chwilka dla mnie. Animacje? Super. Ale moje dziecko nie chce zostać samo. Tańce z maskotką? Tylko z mamą. Mini disco kończy się tak, że jestem mokra od potu bardziej niż po treningu na siłowni. Dziecko zasypia – ja zasypiam razem z nim, z makijażem, w ręczniku na głowie, w poprzek łóżka. Tak właśnie kończy się mój dzień all inclusive.

Wakacyjny reset, którego nie było

Wiecie, co najbardziej boli? Że ja naprawdę próbuję odpocząć. Mam dobre chęci. Chcę się opalać, chcę wypić tego nieszczęsnego drinka z palemką, chcę pójść na kolację z mężem i zjeść ją gorącą. Ale all inclusive dla matki to nie wypoczynek. To przeniesienie tego samego chaosu w inne miejsce – z bonusami w postaci słońca, potu i piasku wszędzie.

Nie narzekam – dobrze mieć wspomnienia. Ale przysięgam, że po tych wakacjach potrzebuję... wakacji. Tym razem tylko dla dorosłych. Bez rękawków, bez animacji, bez lodów o nieodpowiednim smaku.

Marzę, żeby raz – chociaż raz – poleżeć na leżaku dłużej niż 10 minut i poczuć, że naprawdę jestem na urlopie. A nie na dyżurze. W trybie ciągłego czuwania. W słonecznej, tropikalnej wersji codziennego bałaganu.

All inclusive to mit matczynego relaksu. Może być śniadanie, może być krem z filtrem, ale po tym zaczyna się dobrze znany rozdział: histerie, bieganie, awantury i zero spokoju. A odpoczynek? To coś, co planuję... na przyszłe życie. Albo chociaż na weekend bez dzieci.

Reklama

Daria, matka umęczona wakacjami

Reklama
Reklama
Reklama