Reklama

Nie jestem rodzicem, który usprawiedliwia dziecko za wszystko. Naprawdę nie. Wiem, że szkoła to nie tylko miejsce zdobywania wiedzy, ale też nauka odpowiedzialności, stresu i radzenia sobie z porażką. Ale są granice. I kiedy moja córka po raz kolejny wróciła do domu z płaczem, bo „pani kazała pisać kartkówkę z działu, którego nie było na lekcji”, poczułam, że ta granica właśnie została przekroczona.

Szkoła, która uczy lęku

Dzieci coraz częściej boją się szkoły. Nie klasówek, nie rówieśników, nie nauki – tylko dorosłych, którzy powinni być dla nich wsparciem. Moja córka, dziewczynka, która jeszcze rok temu z zapałem opowiadała o przyrodzie i uwielbiała czytać, dziś mówi: „Mamo, ja już nie lubię szkoły”.

Nie chodzi o lenistwo ani brak motywacji. Chodzi o atmosferę, która z edukacji robi test przetrwania. O kartkówki z materiału, którego nie zdążyli omówić. O ironiczne komentarze typu: „Jak się nie nauczysz, to będziesz sprzątać ulice”. O publiczne zawstydzanie, które dorośli wciąż nazywają „motywacją”.

Ostatnia kropla

Tego dnia moja córka nie chciała mówić od razu. Usiadła w kącie, wcisnęła głowę w kolana. Dopiero po chwili wyszeptała, że pani zapowiedziała kartkówkę „z wczoraj”, choć wczoraj lekcji nie było, bo klasa miała wycieczkę. Dzieci próbowały protestować, ale nauczycielka stwierdziła: „To nie mój problem, mieliście się sami przygotować”.

Brzmi jak drobiazg? Może dla kogoś tak. Dla mnie – jak sygnał alarmowy. Bo wiem, że w takiej sytuacji dziecko nie uczy się biologii. Uczy się czegoś innego: że dorosły ma zawsze rację, nawet jeśli jej nie ma. Że sprzeciw nie ma sensu. Że lepiej milczeć, niż powiedzieć „to niesprawiedliwe”.

I wtedy pomyślałam: nie, to była ostatnia kartkówka mojej córki w tej szkole.

„Niech się nauczy życia” – serio?

Za każdym razem, gdy rodzic reaguje, pojawia się to zdanie: „Niech się nauczy życia”. Ale czy naprawdę chcemy, żeby dzieci uczyły się życia przez upokorzenia? Przez niesprawiedliwość, przez brak szacunku ze strony dorosłych? Przecież to dokładnie to, z czym my – dorośli – wciąż walczymy w terapiach i książkach o rozwoju osobistym.

Nie chcę, żeby moje dziecko uczyło się życia w miejscu, gdzie nie ma przestrzeni na błędy, empatię i rozmowę. Gdzie nauczyciel jest nieomylny, a dziecko ma siedzieć cicho. Chcę, żeby nauczyło się życia tam, gdzie ktoś potraktuje je jak człowieka – nie jak numer w dzienniku.

Rodzic to nie wróg szkoły

Wiem, że są wspaniali nauczyciele. Sama spotkałam takich, którzy z pasją, spokojem i ciepłem potrafią wciągnąć dzieci w naukę. Ale system, w którym funkcjonują, często ich tłamsi. Zmusza do oceniania, do biegu za podstawą programową, do wypełniania tabelek, zamiast rozmowy.

Kiedy rodzic zgłasza problem, słyszy: „Niech pani nie przesadza”, „Dziecko musi się hartować”, „Niech pani z nim więcej pracuje w domu”. A ja chcę zapytać: czy to naprawdę moja rola, żeby codziennie po szkole odkręcać emocjonalny chaos, który powstaje w klasie?

Nie chodzi o bunt, tylko o granice

Nie przeniosłam córki dlatego, że boi się jednej kartkówki. Przeniosłam ją, bo wiem, że zaufanie dziecka można złamać jednym zdaniem, a odbudowuje się je miesiącami. Bo wiem, jak wygląda dorosłość dzieci, które latami słyszały, że są „nieprzygotowane”, „niegrzeczne”, „za słabe”.

Nie chodzi mi o to, żeby dzieciom było zawsze łatwo. Chodzi o to, żeby było im bezpiecznie. Żeby miały prawo powiedzieć: „Nie rozumiem”, „Nie zdążyłam”, „Boję się”. I żeby po drugiej stronie usłyszały człowieka, nie sędziego.

Nie wiem, jaka będzie nowa szkoła. Wiem jedno: nie pozwolę już nikomu tłumaczyć mojemu dziecku, że musi cierpieć, żeby zasłużyć na wiedzę. Bo jeśli tak ma wyglądać nauka, to ja wybieram inną lekcję – lekcję odwagi, granic i szacunku.

Bo to była naprawdę ostatnia kartkówka mojej córki.

Reklama
Reklama
Reklama