Reklama

Ten sam scenariusz od lat

Kiedy siadam w szkolnej ławce mojego dziecka, mam wrażenie, że czas się zatrzymał. Te same drewniane krzesła, ten sam zapach świeżo umytej podłogi i echo głosów, które niosą się po korytarzu. I zawsze to samo powitanie: „Proszę państwa, zaczynamy”. Potem pojawiają się rytualne kwestie – plan lekcji, lista potrzebnych rzeczy, przypomnienie o mundurkach albo stroju na WF. A na końcu najważniejsze: składka.

Reklama

Nie wiem, czy istnieje choć jeden rodzic w Polsce, który nie słyszał na zebraniu pytania: „To ile damy na radę rodziców?”. Pada to zawsze, niezależnie od tego, czy szkoła jest w dużym mieście, czy w małej miejscowości. I zawsze wywołuje ciche poruszenie – bo jedni uważają, że za dużo, inni, że w porządku, a jeszcze inni zaczynają licytację: „U nas w klasie brat dał 200 zł, może my też?”.

Magia słów, które się powtarzają

Na zebraniu panuje specyficzny kod językowy. Są słowa, które zna każdy rodzic, i które wywołują emocje od śmiechu po lekkie poczucie winy. Pierwsze to oczywiście „zeszyt do korespondencji” – magiczny notes, w którym kryją się uwagi, prośby i komunikaty, czasem bardziej stresujące niż spotkanie z szefem. Drugie to „dyżury” – temat zawsze wywołujący nerwowe spojrzenia. Kto upiecze ciasto na kiermasz? Kto pomoże w dekorowaniu sali na andrzejki? I nagle w klasie zapada cisza, jakby wszyscy równocześnie patrzyli w swoje telefony.

No i jest jeszcze klasyczne: „Potrzebujemy skarbniczki”. Zawsze znajdzie się jedna odważna mama (rzadziej tata), która zgodzi się na tę funkcję, ale wszyscy wiedzą, że czeka ją seria wiadomości na WhatsAppie z pytaniami: „A do kiedy trzeba wpłacić?”, „Czy można w ratach?”, „Czy przelew, czy gotówka?”.

Rodzice jak z podręcznika

Obserwując pierwsze zebrania, mam wrażenie, że to trochę jak reality show. Zawsze jest mama, która wie wszystko i chętnie doradza. Zawsze jest tata, który spóźnia się 20 minut i siada w ostatniej ławce. Jest też rodzic, który notuje każde słowo wychowawcy, jakby od tego zależała przyszłość jego dziecka. I wreszcie ci, którzy siedzą z tyłu, modląc się, żeby nikt nie zapytał o ich zdanie.

Z biegiem lat zauważyłam, że ten scenariusz niewiele się zmienia. Moje dzieci dorastają, szkoła się zmienia, ale zebrania pozostają niezmienne. To trochę jak szkolna tradycja, której nie da się ominąć.

Po co to wszystko?

Czasami zastanawiam się, czy te zebrania naprawdę są potrzebne. W dobie Librusa, dzienników elektronicznych i klasowych grup na WhatsAppie większość informacji mogłaby przyjść w formie wiadomości. A jednak, mimo narzekań, coś w tych spotkaniach jest wyjątkowego. To moment, w którym na chwilę wchodzimy w świat naszych dzieci, siadamy w ich ławkach, widzimy ich rysunki na ścianach i słyszymy, jak pani mówi o ich sukcesach i trudnościach.

I choć wszyscy wzdychamy na hasło: „To jeszcze tylko podpisy na karcie kontaktowej”, wychodzimy z poczuciem, że jesteśmy częścią większej wspólnoty – rodziców, którzy też próbują jakoś ogarnąć szkolną rzeczywistość.

Te słowa zostają z nami

Po latach mogę z zamkniętymi oczami odtworzyć słownik pierwszego zebrania: „składka”, „dyżury”, „zeszyt do korespondencji”, „skarbniczka”. To słowa, które łączą rodziców bardziej niż pogadanki o ocenach czy podręcznikach. I choć często budzą frustrację, są też dowodem na to, że szkoła nie zmienia się tak szybko, jak świat wokół.

Pierwsze zebranie zawsze będzie mieć w sobie coś z déjà vu. I może właśnie dlatego, choć z przymrużeniem oka, czekam na nie co roku – bo to taki znak, że znów zaczęła się szkolna przygoda.

Reklama

Zobacz także: Moja córka ma 13 lat i nadal prowadzę ją za rękę do szkoły. Na samodzielne powroty pozwolę w liceum

Reklama
Reklama
Reklama