Reklama

Piszę, bo muszę wyrzucić z siebie coś, co nie daje mi spokoju. To miały być zwyczajne wakacje nad morzem: koc, dzieciaki taplające się w piasku, lody jedzone szybciej, niż zdążą się roztopić. A jednak ten dzień w Gdyni zapamiętam na długo. Wszystko przez rozmowę, której byłam mimowolnym świadkiem.

Reklama

Wakacyjny spokój przerwały słowa nauczycielek

Obok mnie siedziały dwie kobiety, mniej więcej w moim wieku. Na początku nie zwracałam na nie uwagi, ale gdy zaczęły rozmawiać o dzieciach i szkole, od razu wyostrzyłam słuch. Okazało się, że obie pracują w podstawówce. Rozmawiały o tym, jak ciężko być nauczycielem, jak brakuje szacunku dla ich pracy. Ale jedno zdanie utkwiło mi szczególnie: że przeraża je, jak bardzo rodzice wyręczają dzieci.

Opowiadały, że do pierwszej klasy trafiają maluchy, które nie znają liter ani cyfr. I nie dlatego, że mają jakieś trudności rozwojowe. Po prostu w domu nikt nie poświęcił im czasu, bo rodzice wychodzą z założenia, że „jeszcze zdążą”. A potem pretensje kierują w stronę szkoły.

Czy naprawdę robimy dzieciom przysługę?

Muszę się przyznać – poczułam się wywołana do tablicy. Sama czasem zawiążę dziecku buty, żeby szybciej wyjść z domu. Sama podpowiem literkę w zadaniu, bo przecież chcę mu pomóc. Ale czy to rzeczywiście jest pomoc? A może kradnę mu samodzielność, której potem zabraknie w szkole?

Słuchałam tych kobiet i miałam ochotę wtrącić się do rozmowy, powiedzieć, że się mylą, że przesadzają. Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jednak coś w tym jest. Bo może wcale nie chodzi o to, żeby dziecko znało cały alfabet przed pierwszą klasą. Może chodzi o to, żeby umiało spróbować samo – bez mamy i taty w tle.

Potrzebna jest odwaga, by pozwolić dziecku próbować

Najłatwiej jest wyręczyć: ubrać, napisać, policzyć. Tylko że wtedy dziecko uczy się jednego – że nie musi się starać, bo rodzic zrobi to lepiej i szybciej. A przecież szkoła to miejsce, gdzie liczy się właśnie próba, błąd, poprawa.

Nie jestem idealną matką i nigdy nie będę. Ale od tamtej rozmowy zaczęłam bardziej się pilnować. Kiedy syn prosi, żebym pomogła mu z klockami albo puzzlami – mówię: spróbuj sam. Kiedy córka woła, żebym zawiązała jej kokardę w sukience – proszę, by podjęła próbę. Może krzywo, może wolno, ale własnoręcznie.

Chciałam podzielić się tym doświadczeniem, bo czasem zwykłe podsłuchane zdanie może zmienić więcej niż niejeden poradnik o wychowaniu.

Z poważaniem,

Aneta

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama